Gmina Chąśno, powiat łowicki, woj. łódzkie



Najnowsze wpisy na forach lokalnych:


Chąśno » Kartki z dawnych lat
4. Księstwo łowickie Premier Waldemar Pawlak ma chłopski rodowód. Nie żałował więc czasu na spotkania z rolnikami. Jeździł szczególnie często w rejony gdzie jego partia otrzymywała mocne poparcie od wyborców. Pewnego popołudnia w Skierniewicach gościli premiera miejscowi ludowcy, a był wśród nich Henryk Żaczek, działacz ludowy znany w całym województwie. Był rok 1995, jak się wtedy wydawało trudny dla rolnictwa. Zebrani na sali ludowcy skarżyli się premierowi na trudności ze zbytem tuczników. Premier długo tłumaczył kolegom ludowcom skąd są te kłopoty i pocieszył, że się wkrótce skończą, bo trwają intensywne prace nad ustawą o skupie interwencyjnym, która ustabilizuje cały rynek rolny. Premier lubił podkreślać, że za jego rządów wszyscy są traktowani jednakowo. Opowiedział więc, jakie sam ma trudności ze sprzedażą świń. Jest przecież właścicielem dużego gospodarstwa w Płockiem. Kolega Żaczek jako działacz ambitny często innym pomagał, choć równie często nie mógł pomóc samemu sobie. Tym razem postanowił pomóc premierowi i po zakończeniu zebrania złożył mu propozycję, że znajdzie kupca, co za godziwą 19 cenę odkupi odchowane świnki. Kolega Waldemar nie chcąc zrazić sobie znanego i popularnego prezesa ludowców gminy Chaśno zgodził się. No cóż, myślał zapewne, że po kilku kieliszkach tradycyjnie kończących ludowe spotkania sympatyczny, choć nieco natarczywy kolega Heniek, zapomni o obietnicy i sprawa niechcianego pośrednictwa rozwiąże się sama. Jakież było jego zdziwienie, gdy kilkanaście dni później rodzona matka poinformowała go przez telefon, że przyjechał jakiś Żaczek i powołując się na obietnice daną premierowi kazał załadować świnie na samochody. Towarzyszący mu przedstawiciel Zakładów Mięsnych wypłacił należne po całkiem przyzwoitej cenie. Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie fakt, że ten niepozbyty wręcz człowiek tak upił ojca i brata, że jeszcze nigdy nikt ich nie widział w takim stanie. Panią Pawlakową przyprawił przez to o palpitacje serca. Anegdotę tę bez wątpienia autentyczna opowiadał podczas pobytu w Danielowie ówczesny prezes Najwyższej Izby Kontroli Janusz Wojciechowski, jako powszechnie znaną w warszawskich kręgach decydenckich. Dzięki niej rosła sława Heńka Żaczka, aż stał się osobą niemal tak popularną, jak sławny kiedyś Franc Fiszer, domorosły filozof i kpiarz, pupil warszawskiej bohemy z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Tak więc przed Żaczkiem otwierały się na oścież drzwi warszawskich gabinetów zajmowanych przez prominentnych działaczy PSL-u. Tak było w NIK-u za prezesury Janusza Wojciechowskiego, Telewizji Polskiej i Polskim Radio za Ryszarda Miazka, czy w kancelarii Prezydenta, kiedy rezydował tam minister Śmietanko. A już na Grzybowskiej w gmachu Naczelnego Komitetu PSL nie było takiej osoby, która nie znałaby kolegi Heńka. Lekceważenie Żaczka byłoby dla ubiegającego się o mandat w wyborach ludowca niemal politycznym samobójstwem. Sympatycy ludowców w gminie Chaśno oddają na nich w wyborach około 1200 głosów, a szefem miejscowego PSL-u jest rolnik ze wsi Niespusza, właśnie Henryk Żaczek. Żaden prominentny peeselowiec kandydujący w okręgu obejmującym dawne województwo skierniewickie nie może narazić się koledze Heńkowi. Być może, a nawet na pewno warszawska śmietanka peeselowska nie kochała kolegi Heńka, ale okazywała życzliwość i nie traktowała jak uciążliwego natręta, choć w głębi duszy prominenckich mogło być całkiem inaczej. Wskazywało na to protekcjonalne traktowanie kolegi Heńka przez ludowych notabli jak kogoś, kto jest reprezentantem swoistego folkloru chłopskiego. W ramach wyznaczonych tym folklorem koledze Heńkowi wiele było wolno. Wybaczano mu zbytnią poufałość, skwapliwie częstowano głębszym kielichem czegoś mocniejszego. Tak było 10 lipca 2000 roku w gmachu Naczelnego Komitetu PSL przy ulicy Grzybowskiej. Z okna gabinetu wiceprezesa Marka Sawickiego rozciąga się szeroki widok na chaotycznie zabudowane tereny wokół Pałacu Kultury. Spotkanie było wcześniej umówione. Początkowo rozmowa miała charakter kurtuazyjny. Prezes Sawicki opowiadał, jakie to problemy napotkał przed 20 sześcioma laty, kiedy premier Pawlak powołał go na stanowisko wiceministra w resorcie łączności. Kolega Heniek nie brał udziału w rozmowie tylko nerwowo kręcił się na krześle. Wreszcie bezceremonialnie przerwał Sawickiemu: „Prezes, nie masz tam co?” Marek Sawicki uśmiechnął się i wyszedł do sekretariatu. Po chwili wrócił w towarzystwie sekretarki dźwigającej tacę z kieliszkami i długą, cienką jak dziób bociana butelkę do połowy wypełnioną przezroczystym bezbarwnym płynem. – Napijecie się szwajcarskiej wódki? – zapytał Sawicki. – Najlepsza nasza, ale jak się nie ma, może być szwajcarska – odpowiedział Żaczek. Prezes nalewał z długiej butelki. Zapanowała cisza. Słychać było tylko bulgotanie rozlewanego trunku. – Temu nie – odezwał się nagle Żaczek i wskazał na Zbyszka, to kierowca, on musi nas zawieść do domu. Prezes Sawicki przyglądał się przez chwile etykiecie trzymanej w reku butelki. – To upominek od Szwajcarów, z którymi przed tygodniem prowadziłem rozmowy. Zachwalali tę wódkę jako produkt regionalny jednego z kantonów. – powiedział Sawicki. – Dobra prezes – przerwał mu Żaczek. Najpierw wypijmy. Lżej będzie gadać. Na zdrowie! – kolega Heniek wzniósł toast i nie czekając na nikogo błyskawicznie opróżnił szkło, poczym skrzywił się, jakby pił przed chwila oranżadę. Jednak reakcja kolegi Heńka nie była przesadna. Zagraniczna zawartość oryginalnej flaszki jawiła się jako niskoprocentowy bimber. A bimber zwany też samogonem ma to do siebie, że daje się pić tylko wtedy, kiedy ma odpowiednią moc, czyli tak około 45-55% czystego etanolu. Im słabszy bimber, tym silniej czuć jego specyficzny odór, a całkiem słaby samogon jest w piciu ohydny. Dlatego szwajcarska specjalność nie przypadła gościom do smaku, a sam gospodarz również nie chwalił trunku. Zaserwował go kolegom z prowincji raczej jako osobliwość i tak właśnie to przez nich zostało odebrane. Tylko kolega Heniek nie przestawał kręcić nosem na marną jakość helweckiej wódki, co jednak nie przeszkadzało mu w wypiciu drugiej porcji. Po toastach zaczęła się poważna rozmowa. Marek Sawicki wysłuchał krótkiej opowieści, jak to w gminie Kamieńsk większościowa grupa radnych nie szanuje swoich wyborców i mocno wspiera działającą na niekorzyść mieszkańców francuską firmę śmieciową. Prezes słuchał potakiwał i obiecał wsparcie ze strony peeselowskich elit. Czas przewidziany na spotkanie dobiegał końca, a prezes nie przedłużał go, bo czekało na niego wiele innych zajęć. Był on na Grzybowskiej jedynym urzędującym wiceprezesem Naczelnego Komitetu Wykonawczego. 21 Główny przywódca ludowców Jarosław Kalinowski urzędował wtedy w gmachach rządowych jako wicepremier i minister. Pozostawał już tylko powrót do domu, a powroty z Warszawy z udziałem kolegi Heńka miały swój niepowtarzalny koloryt. Taki powrót to była jedna nieustająca biesiada. Zaczynało się tuż za rogatkami Warszawy z kulminacją w rodzinnej wsi, Niespusza. Rozciąga się ona wzdłuż płaskiej jak stół drogi położonej podobnie jak inne sąsiadujące z nią wioski wśród pól uprawnych, sadów i plantacji truskawek na równinie pozbawionej większych zadrzewień. Na pamiątkę dobrych gierkowskich czasów pyszniła się efektowną wiejską zabudową. Były tam nie tylko ładne, zadbane domki, ale również pokaźne i nowoczesne jak na tamte czasy budynki inwentarskie i gospodarcze. Całość wyglądała jak scenografia do jakiegoś gigantycznego przedstawienia. Nie wyczuwało się jednak gorącej przedpremierowej atmosfery, bo dekada towarzysza Edwarda dawno już zeszła ze sceny. Obory i chlewnie świeciły pustkami po innej dekadzie wielkiej degrengolady rolnictwa, za którą winę ponoszą wszyscy, którzy dorwali się do rządzenia państwem po upadku tak zwanego realnego socjalizmu. Żal było patrzeć na wielkie połacie owocujących akurat truskawek, na które nie było zbytu. Gospodarze zachęcali nielicznych przyjezdnych do zakupu wielkich jak filiżanki owoców po 1złoty za dwukilową łubiankę. Niektórzy rolnicy w geście rozpaczy zaorali w pełni owocujące plantacje. Kolega Heniek nakazał wjechać na jedno z wiejskich podwórek do mieszkającej tu, a z nim zaprzyjaźnionej rodziny. Gospodarze radzi z niespodziewanej wizyty zastawili stół czym mieli. Znalazła się też półlitrówka czegoś mocniejszego. Goście też nie pozostali dłużni. Na tak zaimprowizowanej biesiadzie zaczęło się wielkie narzekanie na dzisiejszą skrzeczącą rzeczywistość i wspominanie stosunkowo niedawnych, dobrych czasów. Gościnny gospodarz nosił nazwisko Sierotka, które zupełnie do niego nie pasowało. Był to człowiek rzutki i zdecydowany, a po obejściu sądząc, zaradny. Był jednak nieco przygnębiony z powodu nieodpowiedzialności „panów, co to w stolicy radzili”. Gospodyni natomiast zaprezentowała z dumą oryginalne, odświętne stroje łowickie, zwane tu księżackimi. Bajecznie kolorowe, przepiękne stroje będące dziełem miejscowego rękodzieła nosi się tutaj jeszcze, ale tylko z okazji szczególnych uroczystości, choćby podczas słynnej na całą Polskę łowickiej procesji w dniu święta Bożego Ciała. W kilka miesięcy później w drodze powrotnej z kolejnej wyprawy do peeselowskich prominentów w Warszawie kolega Żaczek znów dokonał najazdu na siedlisko Sierotków. Uciechy było co nie miara, choć gospodarze nie mogli się już pochwalić swoimi bajecznymi księżackimi strojami. Po prostu nie mogli się oprzeć, wobec narastającego zubożenia, kuszącym ofertom składanym przez nowobogackich snobów. I wtedy na chwilę posmutnieli gospodarze i goście w zadumie nad kolejami losu. Jeszcze nie tak dawno temu kijem i marchewka inspirowano chłopców do nieustannego zwiększania produkcji. 22 Od zarania dziejów żywność była towarem deficytowym, najbardziej pożądanym. Teraz kilkanaście lat po zmianie ustroju zdumieni rolnicy nie mogli uwierzyć w brak zapotrzebowania na zboże, mięso, mleko, warzywa i owoce. Bo rzeczywiście, nie sposób zrozumieć system globalny, społecznoekonomiczny co niszczy moce wytwórcze rolnictwa, a w tym samym czasie miliony ludzi na świecie przymierają z głodu. Krótko trwała ta zaduma, bo kolega Heniek smucić się długo nie pozwolił. Serią anegdot i pieprznych kawałów z jego żelaznego repertuaru przerwał skutecznie złe myśli przynajmniej na jakiś czas. Kolega Żaczek przez to swoje społecznikowanie nie miał zbyt wiele czasu na prace we własnym gospodarstwie, które nie prosperowało chyba najlepiej, mimo że pomagało mu czterech dorosłych już synów. Pracowali z konieczności na roli ojca, skoro on nie zdołał załatwić im pracy, mimo tak bliskich znajomości z peeselowskimi prominentami. Żaden z nich nie zdobył się na to, żeby pomóc koledze Heńkowi, mimo tego że skwapliwie korzystali z jego organizacyjnych zdolności w pozyskiwaniu dla siebie głosów wiejskich wyborców niezbędnych do zdobywania wysoko wynagradzanych państwowych i samorządowych stołków. Z tego społecznego działania nic dobrego dla kolegi Heńka nie wynikało. Rozpadło mu się małżeństwo. Żona zabrała trzy córki i wyniosła się do sąsiedniej wsi. Sprawdziło się na jego przykładzie chłopskie porzekadło, że kto robi społecznie ten ma biedę wiecznie. Koledze Heńkowi pozostała satysfakcja jako temu, co z niejednego kielicha wypił z ludźmi z pierwszych stron gazet i telewizyjnego ekranu oraz wielka charyzma wśród łowickich chłopów-księżaków. Wśród nich kolega Żaczek był i pozostanie wielką osobowością. Nie udało się tylko koledze Heńkowi zaprzyjaźnić z biskupem łowickim, Alojzym Orszulikiem, tym samym co w imieniu Episkopatu prowadził rozmowy z rządem za czasów generała Jaruzelskiego. Ten hierarcha od chłopów trzyma się z daleka. Natomiast biskup pomocniczy, Józef, dobrze kolegę Heńka zna, często go też przestrzega i napomina, żeby rzadziej do gospody, a częściej do kościoła przychodził. Z książki Włodzimierza Dajcza Odłamki czasu