Powiat piotrkowski, woj. łódzkie



Najnowsze wpisy na forach lokalnych:


Wola Krzysztoporska » Dam pracę
Szukam chętnej osoby do prac ogrodowych (koszenie trawy, pielęgnacja ogródka, dbanie o żywopłot itp.) i ogólnopodwórkowych (malowanie płotu, czyszczenie kostki, pomoc w pracach naprawczych itp.) Praca w Mąkolicach, nie wymagam rządnych narzędzi. Kontakt tylko telefoniczny 794 360 960

Gorzkowice » Re: Uwaga na hieny cmentarne
To Jesteś Ty ta hieną? Dlaczego to robisz?

Gorzkowice » Re: Uwaga na hieny cmentarne
Dzieki za ostrzeżenie!

Gorzkowice » Re: Uwaga na hieny cmentarne
Byłem na cmentarzu w Gorzkowicach, i widziałem takich ludzi w dzień, facet Ok.60 lat wysoki chudy i kobieta wysoka starsza od niego. Widziałem jak podjechali pod cmentarz wolzwagenem takim pisało Touran czarny. Na nowym cmentarzu przy śmietniku mają grób wyżócali wińce. Ten facet coś tam grzebał długo przy zniczah. Później chodzili po całym cmentarzu i oglądali znicze I kwiatki że niby poprawiali. Ciekawe czy nie zginęły w nocy. Musze dać znać proboszczowi i kościelnemu żeby zrobić z nimi poządku, hieny jedne.

Gorzkowice » Uwaga na hieny cmentarne
W ostatnich miesiącach, od grudnia w okolicach cmentarzy w Gorzkowicach, Kodrębie, Gomunicach jest widywany podejrzany samochód typu van VW Turan kolor ciemny. Wychodzą z niego nn osoby wysoki mężczyzna i kobieta albo kobiety po wyglądzie widać że starsze tak jakby syn z matką. Chodzą po cmentarzach w późnych godzinach, mają latarki. Bałam się podejść bliżej a rozładował mi się telefon wracałam z pracy, ale koleżanki też słyszały o tym. A nasza policjia śpi zamiast łapać takich bezdusznych ludzi.

Czarnocin » Busy
Od kiedy w końcu będą jeżdżić busy z Piotrkowa tryb Do Czarnocin

Gorzkowice » Sprzedaż rzeczy
Idzie czas zimy, więc należy wymienić stare ubrania na nowe, gdzie polecacie sprzedaż oraz kupno rzeczy, ja przez pewien czas korzystam z odkupuj.pl

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Znamienny to fakt, że fundamentalistyczna światopoglądowo prawicowa formacja zyskuje przychylność elektoratu głosząc hasła, które powinny być domeną partii lewicowej. Wolność, równość, braterstwo – tak by pokrótce można było scharakteryzować kierunek programowy tej formacji. Jest jednak jeden szkopuł, otóż to dobrodziejstwo systemowe w założeniu ma obejmować tylko „prawdziwych Polaków, żarliwych katolików i oddanych sprawie patriotów, czyli naszych. Wszelkich „innych” czeka odwet, a w najlepszym razie dyskryminacja. Aktywiści tego wszech miar szkodliwego ruchu społecznego nie kryją się ze swymi zamiarami i nie szczędzą pogróżek tym, których zamierzają wykluczyć z „wolnej Ojczyzny”, którą wkrótce opatrzność raczy im dać. Wprawdzie naczelny guru tego sarmackiego obozu głosi, że na razie nie trzeba myśleć o rewanżu i odwecie, co oznacza aż tyle, że przymusowa reedukacja lemingów zostanie tylko odłożona w czasie. Kampania wyborcza ruchu pisowskiego jawi się jako zwieńczenie wieloletniego, destrukcyjnego działania pseudopatriotycznej i obłudnie religijnej awangardy skupionej wokół Jarosława Kaczyńskiego. Konsekwentna polityka uzurpowania sobie wyłączności na prawdę, okazywanie pogardy ludziom myślącym inaczej i obrzydzania wszystkiego, co niepisowskie przynosi wreszcie tej formacji politycznej od dawna oczekiwane słodkie owoce w postaci wysokiego poparcia elektoratu w kolejnych sondażach preferencji wyborczych. Obłudne powoływanie się na wolę obywateli, poparte lawiną obietnic przynosi oczekiwane efekty. Wydaje się jednak, że najbardziej skutecznym sposobem walki formacji pisowskiej o władzę jest metodyczne niszczenie przeciwnika politycznego bez oglądania się na jakiekolwiek zasady dobrych obyczajów i kanony demokracji, a najlepszym orężem w tej brudnej walce jest mowa nienawiści. Zapoczątkowali ją w mediach tak zwani pampersi prezesa Walendziaka, czyli młodzi dziennikarze o twardych, prawicowych poglądach, Ich zajadła, retoryka wymierzona przeciw ludziom lewicowego autoramentu miała służyć lustracji, a w efekcie całkowitemu usunięciu z życia politycznego działaczy wywodzących się z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ta metoda przejęta i udoskonalona przez Jarosława Kaczyńskiego stała się psychologiczną maczetą ugrupowania, które udało mu się zbudować i umocnić liczną gromadą drugiego rzutu działaczy „Solidarności”, tych, co nie zdążyli na czas wsiąść do złotego pociągu wypełnionego dobrodziejstwami transformacji ustrojowej. Pierwsze wielkie zwycięstwo ta skłaniająca się ku faszystowskim wzorom formacja odniosła w wyborach prezydenckich. Kampania nieustannych, podszytych nienawiścią napaści na urzędującego prezydenta, nagłaśniana przez żądne sensacji media i bezprzykładny atak na jego osobą prowadzony przez pisowskich hejterów w Internecie doprowadziły do sytuacji, której Bronisław Komorowski lawinowo stracił wysokie poparcie społeczeństwa i przegrał z nikomu nieznanym, drugorzędnym politykiem PiS-u Andrzejem Dudą, który nie wykazał się dotąd żadnymi walorami predestynującymi go do najwyższego urzędu w państwie, a prócz worka pustych obietnic nie miał nic narodowi do zaoferowania. Inna rzecz, że Panu Dudzie przyszedł z niespodziewaną pomocą rockman Paweł Kukiz, który wywołał prawdziwy rokosz przeciw prezydentowi i popierającej go Platformie Obywatelskiej. Piosenkarzowi udało się zbuntować i skupić wokół siebie tłumy wyborców niezadowolonych z przydzielonej im przez władzę cząstki tortu wypieczonego w III Rzeczpospolitej za pieniądze z unijnych dotacji. Inna rzecz, że Komorowski wyraźnie przysnął w pałacowych pieleszach. Wprawdzie godnie reprezentował państwo za granicą, ale w kraju dał się ponieść samozadowoleniu swego obozu politycznego symbolizowanym ową ciepłą wodą płynącą z kranów. Celebrował przygasający już blask odzyskanej wolności, rozdawał kolegom, kombatantom Orły Białe i zdawał się nie widzieć, że ta wolność nie wszystkim jednako służy. Jednych, /naszych/ osłania dobrostanem, a innych dotyka biedą i wpędza w ekonomiczne wykluczenie. To dla tym ostatnich płynęła woda zimna, a często i lodowata, więc podburzeni przez hejterów i innych nienawistników wylali mu jej cały kubeł na głowę, zamiast obdarzyć spodziewaną reelekcją. Sprawującej władzę koalicji nie udało się zachować równowagi w podziale kasy na inwestycje i bieżące spożycie. Zielona wyspa ze wzrostem gospodarczym na tle objętej recesją Europy nie przysłużyła się dobrze rządzącym, bo lud zawsze chce rosnącej konsumpcji i mało go obchodzi skąd ów wzrost się bierze. Reforma emerytalna, choć konieczna została źle zaprogramowana. Być może lepszy efekt finansowy i psychologiczny przyniosłaby likwidacja większości niczym nieuzasadnionych przywilejów emerytalnych i obwarowanie prawa do wcześniejszej emerytury koniecznością przepracowania czterdziestu lat. Dodawanie opału pod kotłem gospodarki kosztem ostrego cięcia uprawnień pracowniczych być może było pomocne w utrzymaniu wzrostu PKNB w czasie światowego kryzysu gospodarczego. Pozostawiło jednak negatywny dla władzy ślad w świadomości większej części społeczeństwa spodziewającego się większych, osobistych profitów z udziału Polski w strukturach Unii Europejskiej, stale porównującego wysokie wynagrodzenia w bogatych krajach Zachodu do naszych marnych uposażeń, bez brania pod uwagę licznych uwarunkowań, których niestety żaden kraj z aspirujących do ligi bogatych, z roku na rok przeskoczyć nie jest w stanie. Tę bolesną szczerbę w mentalności ludu zręcznie wykorzystywała konserwatywna, pisowska opozycja, skutecznie obciążając rządzących winą za taki stan rzeczy. Zarzucała permanentnie władzy nieudolność, złodziejstwo, a nawet celowe działanie na szkodę społeczeństwa. Nie da się też ukryć, że obóz rządzący wykazywał od pewnego czasu objawy arogancji i zaślepienia oraz popełniał błędy, które odpowiedzialnej władzy nie powinny były się zdarzyć. Takie oto przyczyny legły u podstaw utraty poparcia dla działań modernizacyjnych i przychylnego nadstawiania uszu na słodkie i kuszące obietnice nieodpowiedzialnych populistów i mitomanów, nieustannie podgrzewających w narodzie negatywne emocje. Lud kocha obietnice i gładko połyka pochlebstwa płynące ze strony ważnych polityków. Głośne nawoływanie pisowskich dygnitarzy, że to władza powinna słuchać ludu, bo ludzie najlepiej wiedzą, co jest dla nich dobre, to szczególnie niebezpieczna i szkodliwa demagogia. Gdyby tak popuścić ludowi państwowych cugli prawa i przymusu kraj w jednej chwili pogrążyłby się w anarchii, państwowa kasa zostałaby wysadzona w powietrze jak nie jeden już bankomat uliczny pod osłoną nocy. Głoszenie, więc takich haseł przez prawicę jest szczególnie bałamutne, bo ta ze swej istoty powinna dbać o ład i porządek w imię wartości, które rzekomo wyznaje. Może to jej pomóc w zdobyciu władzy, ale zrujnuje na długie lata morale społeczeństwa. W tym anarchizowaniu elektoratu przez elity tkwi chyba istota polskiej niemożności, a inną, ważną przyczyną jest wszechobecna obłuda. Totalny eurosceptycyzm w niczym nie przeszkadza liderom prawicy w inkasowaniu potężnych apanaży z tytułu zasiadania w unijnych organach, a zwolennikom tychże, głosujących ongiś na ich wezwanie przeciw wejściu do Unii, nie rodzi problemu przy korzystaniu z sutych, unijnych dopłat. W poprzednim ustroju panowała doktryna o potrzebie socjalistycznej ideologizacji społeczeństwa, ale też kształtowania jego mentalności i morale według humanistycznych wzorów i propagowanie kultury wysokiego lotu. Dziś pseudopatriotycznej prawicy wystarcza tylko krzewienie swojej, jej zdaniem jedynie słusznej ideologii. Zamiast działań podnoszących poziom wyższej kultury i obywatelskiej postawy prowadzi ona politykę schlebiania najgorszym gustom i podsycania wszelkich fobii. Wybuch dzikiej histerii wywołała w kręgach przywódczych, głównie po prawej stronie politycznej sceny konieczność przyjęcia kilku tysięcy uchodźców uciekających przez wojną i nędzą do bogatej Europy. Tym samym elity polityczne nie tylko poddały się presji wrogich imigrantom społecznych nastrojów, ale jeszcze je podsyciły i spotęgowały. Odbiło się to nieprzyjaznym nam echem w krajach Zachodu, gdzie nie wygasła jeszcze pamięć o pomocy dla milionów Polaków w czasie stanu wojennego. Czyż nie jest to powód do wstydu, że ci, którzy ongiś szturmowali plebanie rozdające żywność i odzież nadesłaną z potrzeby serca przez zachodnie społeczeństwa teraz wygrażali pięściami imigrantom, którzy nie zdążyli jeszcze do Polski przybyć? I pomyśleć, że tak wredni okazali się obywatele kraju, z którego przez całe wieki emigrowały za chlebem miliony ludzi. Patrząc na bieg wydarzeń ostatnich lat nie sposób nie zadać sobie pytania o przyczyny demontażu dźwigni przesuwających nasz kraj z rejonu pustoszonego przez dziejowe kataklizmy przedmurza do centrum zachodniej Europy. Nie sposób też nie pokusić się do szukania odpowiedzi na takie pytanie, choć trzeba się spodziewać, że nie da się sformułować jednej, uniwersalnej odpowiedzi na wszystkie narodowe bolączki i porażki. Wydaje się jednak, że nie straciły nic na aktualności słowa księdza Stanisława Staszica, który już w 1790 roku pisał. – Z samych panów zguba Polaków. Na naszych oczach po kilku dekadach wdrażania egalitaryzmu społecznego odrodziła się sarmacka, warcholska klasa panów, jawnie uzurpująca sobie prawo do przywileju obfitego czerpania z zasobów narodowego bogactwa, tolerująca łaskawie hołdujących jej zwolenników, a pełna pogardy i nienawiści do wszystkich innych, szczególnie tych, którzy mają czelność myśleć inaczej i żyć według własnych przekonań. Klasa hipokrytów instrumentalnie traktująca religię, z patosem broniąca życia zarodków i zygot, a obojętna, nawet wroga wobec dramatu ludzi, uciekających z objętej pożogą wojenną Syrii, szukających ratunku w krajach Unii Europejskiej. Sprzeciwiająca się jawnie apelom papieża i katolickich hierarchów wzywających do przyjęcia uchodźców pod katolicki dach w każdej parafii. Ta prawica sięga po władzę przy poparciu kręcącego bat na własną skórę ludu, zdefiniowanego przez onych „prawdziwych Polaków” jako ciemny motłoch. Już wkrótce całą władzę w Polsce, ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą może dostać do ręki jeden mały, mściwy człowiek. Wyposażony w moc płynącą z zapisów statutu partyjnego i ordynacji wyborczej będzie dzielił i rządził hołubiony i wspierany przez reaktywowaną klasę panów. Czym to się skończy, być może niedługo się dowiemy? Wiele dziś wskazuje, że skończy się tak samo jak zawsze.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Polska to taki kraj, któremu udaje się niekiedy wejść na ścieżkę modernizacji, przybliżającą do wspólnoty narodów stanowiących twardy trzon ludzkiej cywilizacji. Zdarzało się w dziejach naszego kraju nielicznym, światłym elitom skierować społeczną inicjatywę, do działań na rzecz uwolnienia polskiego, zapyziałego zaścianka, od zasłaniających widok na świat oparów mistycyzmu i kołtuństwa oraz do wydobycia się z technologicznego zacofania. Historia uczy nas, że rozwój cywilizacji nie toczy się w ruchu jednostajnie przyspieszonym, lecz kluczy czasem leniwie przez meandry zastoin, żeby niespodziewanie runąć do przodu z siłą wodospadu. W krajach nadających tempo modernizacji zdarzały się także okresy stagnacji, bywało też, że ślepy los włączał tam wsteczny bieg. Regułą były jednak tendencje rozwojowe, a smuta i bierność bywały owszem, ale jako krótsze lub dłuższe przerywniki w procesie rozwoju. Kilka kroków do przodu, jeden wstecz, tak w uproszeniu to wyglądało w centrum protestanckiego świata. Rzeczpospolitą zaś cechowała odwrotność tego procesu. Kryzys był regułą, a przyspieszenie wyjątkiem. Właśnie dlatego po dziś dzień wleczemy się permanentnie w ogonie zachodniej cywilizacji. Niech przemówią fakty. Żeby nie sięgać zbyt daleko, osławiona demokracja szlachecka była niczym innym jak ustrojem niewolniczym. W czasie kiedy zachodni europejczycy kolonizowali zamorskie kraje, a swój lud wyzwolili z poddaństwa i pańszczyzny, polscy panowie, jak najbardziej patrioci i katolicy, trzymali chłopstwo w karbach niewolnictwa. Wychwalani dziś właściciele urokliwych, polskich dworków czerpali swój dobrostan z krwawicy ciemiężonych i pozbawionych podstawowych praw chłopów. Spoiwem tego haniebnego procederu była niestety, jak byśmy to dziś nazwali, społeczna nauka Kościoła, błogosławiąca system społecznych nierówności, jako rzekomo boski porządek. Nawet wtedy, kiedy zaborcy, mimo niechęci polskich panów, dokonali uwłaszczenia umęczonych chłopów, owi pobożni szlagoni zamiast pieniędzmi płacili najemnikom kuponami do własnych wyszynków, gdzie wynajęci arendarze poili ich okowitą pędzoną w pańskich gorzelniach. Czy to nie tu należałoby szukać w dużej części korzeni sławnego w Europie polskiego alkoholizmu, który w naszych czasach wprowadza w miarę regularnie w „baśniowy” nastrój większość Polaków, nieletnich nie wyłączając? To zadziwiające, ale w naszym sarmackim, zacofanym zaścianku zdarzały się niekiedy dni chwały, choć zapału na ogół nie starczało, żeby dokończyć dzieła zapoczątkowane przez nielicznych pasjonatów, widzących znacznie dalej niż za rubieże szlacheckiej zagrody. Takim intelektualnym zrywem było dzieło Sejmu Czteroletniego, czyli 3 Majowa Konstytucja. Niestety zaraz potem nastąpiła Targowica wyrychtowana przez patriotycznych i bogobojnych, a jakże magnatów, a tuż po niej definitywna utrata niepodległości. Minął z okładem wiek, gdy po rozpadzie europejskiego zamordyzmu, na fali powojennych zmian udało się elitom skleić państwo polskie z ziem wyrwanych osłabionym, przeżywającym krach militarny i gospodarczy ościennym zaborcom. Niestety Józef Piłsudski wysiadł zbyt wcześnie z tramwaju Socjalizm, a trzeba było uczcić Niepodległość i jechać dalej. Entuzjazmu, a potem cierpliwości do wprowadzenia demokracji i budowy społeczeństwa obywatelskiego starczyło na zaledwie 8 lat, i to z przerwami na prowadzenie potępieńczych swarów między skonfliktowanymi obozami politycznymi. Krwawy przewrót majowy 1926 roku wydał Polskę pod dyktat twardej prawicy. Wprawdzie proces modernizacji gospodarczej trwał nadal, ale był znacznie spowolniony, a powszechna korupcja wśród politycznych elit, widoczna szczególnie w sektorze wojskowo-zbrojeniowym bezlitośnie osłabiała państwo, powstrzymując rozwój społeczno- gospodarczy. Skutek był taki, że po niespełna dwudziestu latach uboga i zacofana II Rzeczpospolita nie miała żadnej szansy w starciu z agresywnymi sąsiadami, a ci którzy mienili się największymi patriotami uciekli w popłochu przez Zaleszczyki do Rumunii i dalej na Zachód pozostawiając opuszczony naród na pastwę hordom najeźdźców. Próby modernizacji były także podejmowane w Polsce Ludowej, niektóre z powodzeniem, jak powojenna odbudowa i uprzemysłowienie kraju, wielkie inwestycje w sferze kulturalno-oświatowej. Skończyło się jednak upadkiem autorytarnego systemu z powodu jego skrajnej niewydolności gospodarczej i rosnących dysproporcji między siermiężnym poziomem życia Polaków w porównaniu do wysokiej stopy życiowej społeczeństw bogatego Zachodu. Upadek sowieckiego supermocarstwa przyniósł Polsce kolejną, być może niepowtarzalną sposobność na modernizację. Ta szansa powstała po dołączeniu do Zachodniego Świata, gdzie nasz kraj w dobrze pojętym, społecznym interesie powinien na długo zakotwiczyć, wykazując determinację do włączenia się w orbitę nowoczesności, innowacyjności, kreowania i wdrażania nowych technologii oraz postępowych zasad współżycia między ludźmi. W pewnym stopniu tak się stało dzięki przekazaniu części suwerenności unijnym organom w Brukseli, oraz wielkim pieniądzom/ głownie niemieckim/ płynącym ze stolicy zjednoczonej Europy na przystosowanie naszej infrastruktury do tamtejszych wymogów i unowocześnienie zacofanego technicznie rolnictwa. Udało się, bo obstrukcyjne formacje polityczne miały dość solidnie związane ręce prawem unijnym, co powstrzymywało całkiem skutecznie próby psucia państwa przez mocno zakorzenione w polskiej świadomości rozłogi destrukcyjnego i gnuśnego sarmatyzmu. Nie udało się niestety raz na zawsze przeorientować polityki zagranicznej Polski w kierunku twardego jądra zachodniej cywilizacji. Po zdjęciu autorytarnych wędzideł obudziły się drzemiące przez lata sarmackie ciągoty do powrotu na pogranicze cywilizacji, podbudowane nostalgią za ckliwą apoteozą kresowości, owych sielskich widoków, rodaków chodzących w łapciach i mieszkających pod malowniczymi strzechami, za krypami ”Marynarki Wojennej” na tonącym w błocie Polesiu, Ligą Morską i Kolonialną z mrzonkami o koloniach na Madagaskarze. Krótko mówiąc powstał obóz polityczny z mitem założycielskim Polski od morza do morza, skupiony wokół konserwatywnego duchowieństwa, ukształtowanego na wzór poprzedników toczących walkę z aparatem państwa komunistycznego, dążącego do marginalizacji religii i wpływów Kościoła w społeczeństwie. Wprost niebywały wzrost znaczenia Kościoła katolickiego po ostatecznym upadku komunizmu zaowocował wielką ofensywą katolickich hierarchów w kierunku podporządkowania sobie państwa. Przejawia się to głównie w naciskach na przystosowanie prawa państwowego do założeń katolickiej doktryny wiary, w imię dogmatu o nadrzędności moralności katolickiej w stosunku do innych norm etycznych, prymatu społecznej nauki Kościoła oraz wykorzystania państwowego aparatu przymusu do siłowego szerzenia ewangelizacji. W myśl biskupów państwo i Kościół mają stanowić jedność, przy prymacie władzy kościelnej nad świecką, oczywiście. W jednej swoich książek wspomniałem autentyczne wydarzenie lokalne z końca XIX wieku, kiedy to pewien światły proboszcz podstępem oczyścił głowy swoich parafian z kołtunów, które hodowali przez całe życie i z determinacją znosili mino wielu z tego powodu trapiących ich dolegliwości . Kołtun tworzył się z włosów niestrzyżonych, zlepionych brudem, objętych wszawicą. Lud wierzył, że jest on dziełem szatana, a kto go usunie z głowy zostanie pokręcony i więcej chodzić nie będzie. Pomocnicy księdza oszukali Złego upalając wiernym skołtunione włosy sierpem rozgrzanym w ognisku płonącym na poświęconej, kościelnej ziemi. Szatan jednak nie dał za wygraną i przeniósł kołtun do wnętrza głowy, gdzie do dziś pozostaje, wychylając się często, gęsto na Boży świat. Od pewnego czasu można właśnie zaobserwować wielki renesans sarmackiej kołtunerii w każdej niemal dziedzinie życia naszego społeczeństwa, ze szczególnym wskazaniem na politykę. Po dwudziestu sześciu latach dominacji postsolidarnościowych kombatantów Polska pilnie potrzebuje rzeczywistej, zdrowej, odświeżającej zmiany, ale nic z tego, bo brakuje nam zdrowej socjaldemokratycznej alternatywy, choćby takiej jak w Niemczech. Rządząca dwie kadencje centroprawicowo-liberalna koalicja powinna odpocząć w opozycji i przemyśleć jak to się stało, że rozwojowi naszej gospodarki towarzyszyła stała tendencja do pogłębiania nierówności społecznych. Któż jednak miałby ją zastąpić w dziele zachodnioeuropejskiej integracji? Dobrego wyboru niestety nie ma. Do władzy z siłą tsunami prze niesiona na falach demagogii i populizmu bogoojczyźniana, sarmacka prawica.

Moszczenica » Re: WIED Bezpłatna Szkoła
Witam, ja chodziłam do szkoły medycznej Wied i skończyłam kierunek - opiekun medyczny. Szkołę mogę polecić. Zajęcia odbywają się zaocznie, a więc duży plus dla osób pracujących. Zdałam egzamin potwierdzający kwalifikacje zawodowe i otrzymałam certyfikat międzynarodowy w jęz. polskim i angielskim. Egzaminy zdaje się u nich na miejscu.

Moszczenica » WIED Bezpłatna Szkoła
Jestem po liceum i chciałabym zapisać się do jakiejś szkoły medycznej najlepiej zaocznej. znajoma z Piotrkowa zaproponowała mi szkołę WIED (podobno bezpłatna) a z tego co wiem to u nas w Moszczenicy na Dworcowej 9 też mają oddział tej szkoły;-) w necie na stronie jest też dużo informacji ale chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o tej szkole na forum od Was, piszcie!

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
W czasie cyklicznych kampanii wyborczych media szybciej biją informacyjną pianę, zamieniając zwiększone pobudzenie ludu medialnego na tłuste zyski ze skrzekliwych, cudacznych reklam. Telewizyjne programy informacyjne składają się teraz bez reszty z reklamowych spotów, wypełnionych przemiennie zachęcaniem do zakupów dóbr wszelakich, lub wyboru któregoś z amatorów do zakwaterowania w znanym lokalu na Krakowskim Przedmieściu, na najbliższe 5 lat. Oferowani w mediach kandydaci do najwyższego urzędu w państwie mają tyle samo rzekomych zalet i ukrytych wad, co towary i usługi, dla których handlarze usilnie poszukują nabywców. O ile jednak wszystkie reklamowane produkty, w większości całkiem zbędne, możemy także kupić na kredyt, to pretendenci ubiegający się o pałacowy wikt i opierunek sami zabiegają o kredyt zaufana u potencjalnego elektoratu. Oba odłamy postsolidarnościowej klasy politycznej prężą się, wystawiając harcowników skaczących sobie niekiedy do gardeł w bezlitosnej walce o pełnię władzy w kraju nad Wisłą zamieszkałym przez trzydzieści kilka milionów obywateli, zdeterminowanych do wyrwania jak największej dla siebie porcji z tak zwanego dochodu narodowego. Suwereni III i IV RP nadal monopolizują lwią część poparcia ze strony czynnego elektoratu, zapewniając Bronisławowi Komorowskiemu i Andrzejowi Dudzie blisko 70 % głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Te kilkanaście milionów obywateli głosujących na kandydatów PiS i Platformy reprezentuje sytą i dobrze ustawioną część narodu, beneficjentów zainicjowanej przez „Solidarność” transformacji ustrojowej. Pisowska część elit, spóźniona na starcie po pieniądze i przywileje, nie zadowala się pośledniejszym segmentem publicznego tortu i z siłą wodospadu naciera na rządowe szańce obsadzone przez platfomersów wspomaganych przez sojuszników z Polskiego Stronnictwa Ludowego. O dostępie do fruktów decyduje karta wyborcza. Dlatego kasta polityczna gros swoich wysiłków i czasu przeznacza na permanentną kampanię wyborczą, skapaną w zalewie obietnic wszelakiego dobra dla wszystkich obywateli zdolnych do pochylenia nad urną wyborczą. Obiecują, że nadal będą obiecywać. Trudno się więc dziwić, że brak woli i czasu nie starcza na budowanie mądrych scenariuszy rozwoju i na sprawne zarządzanie państwem. Czy można liczyć na troskę o dobro wszystkich obywateli ze strony ludzi, którzy na pierwszym planie maja własne dobro i dobrostan klienteli, której poparcie utrzymuje ich u steru państwowej nawy? Niestety nie. Nasz kraj po dołączeniu do zachodniego świata rozwija się, a nawet bogaci. Nie ma nic wspólnego z prawdą pisowska propaganda o wygaszaniu Polski. Tyle tylko, że społeczeństwo gwałtownie się rozwarstwia. Ważniejszy od ideologicznego podziału na wschodnia Polski na wschodnią, ”bogoojczyźnianą” i zachodnią, „libertyńską” jest podział na Polską sytą i głodną. Na kpiny zakrawa zapis w konstytucji o państwie prawa realizującym zasady sprawiedliwości społecznej, a także ten o społecznej gospodarce rynkowej. Wprawdzie mamy państwo prawa, ale to prawo jest tak pomyślane, żeby służyć bogatym i ułatwiać wyzysk człowieka przez człowieka. Zwykły obywatel jest wydany na niełaskę wielkich korporacji. Z roku na rok rosną pokłady oszustwa, a sidła wyłudzeń gęsto oplatają społeczną tkankę. Co gorsze bezprawie przerasta tkankę samego państwa. Komornicy w biały dzień okradają bogu ducha winnych obywateli, a sądy chroniące bogatych przestępców wsadzają do więzienia niepełnosprawnego za kradzież wartego dwa złote batona. Procentowy system rewaloryzacji rent i emerytów wciąż pogłębia rozwarstwienie dochodów wśród tej grupy obywateli. Hańbą dla dobrze dziś ustawionych kombatantów strajkowego zrywu historycznej „Solidarności” są tak zwane umowy śmieciowe i bezsilność pracowników wobec wyzysku ze strony potęgi chciwego i bezlitosnego biznesu. W tamtym, na szczęście upadłym systemie społecznym wyzyskiwany i oszukiwany przez komunistycznych kacyków świat pracy próbował cyklicznie zerwać pęta, doprowadzając do antyrządowej, często krwawej rewolty. Dziś wkurzeni na wiarołomnych polityków obywatele mogą na szczęście skorzystać z karty wyborczej, żeby wyrazić im swoje wotum nieufności. Ostrzegawcze, antysystemowe sukcesy wyborcze: Andrzeja Leppera i Janusza Palikota rozmyły się, niestety w politycznym establishmencie, lecz obecny zryw młodych wyborców wywołany przez rockmana Pawła Kukiza może być początkiem systemowego przewrotu. Najwyższy czas, coś zmienić, żeby zapobiec , bardzo prawdopodobnym zamieszkom mogących zrujnować państwo. Trzeba podjąć działania w kierunku zmiany szkodliwej, społecznej mentalności, dążenia do osiągnięcia materialnego sukcesu za wszelką cenę. Wiele będzie zależeć od wyłonienia takich przedstawicieli do organów państwa, którzy wykażą maksimum dobrej woli i siły sprawczej. Jednak nie powiedzie się to bez włączenia się intelektualnych elit do kształtowania modelu pozytywnego, społecznego działania. Bez porzucenia kłamstw i mowy nienawiści nadal pozostaniemy w klinczu pisowsko-platformerskim. Bez zmiany w retoryce, opowiadającego się dziś za jedną partią Kościele niemożliwy będzie społeczny dialog. Bez tych działań i bez zmiany w polityce informacyjnej czołowych mediów, lansujących dziś kontrowersyjne treści i osoby z życia publicznego w pogoni za dochodami z reklam, każda próba stworzenia nowego, przyjaznego wszystkim ludziom systemu społecznego na pewno się nie uda.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
świetnie napisane, miło się czytało drzewka jabłoni

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Dwadzieścia pięć lat od obalenia tamtego ustroju role społeczne diametralnie się odwróciły. Ongiś ustępstwa rządu wymuszali strajkiem robotnicy. Dziś rząd szantażują przedsiębiorcy prowadzący świadczenia medyczne, biorąc za zakładników swoich pacjentów. Każdy kto jeszcze dziś myśli, że lekarze to ludzie o szczególnie dużej wrażliwości na cierpienie chorego człowieka, zobligowani szlachetną przysięgą Hipokratesa kapłani do pełnienia społecznej misji medycznej jest w wielkim błędzie. Zbudowaliśmy bowiem sobie napędzany chciwością system, w którym liczą się wyłącznie: stan posiadania dóbr i przyjemność z płynąca z uprzywilejowanej pozycji w hierarchii ważności. Zamykania gabinetów lekarskich przed pacjentami, którzy złożyli tam swoje nadzieje na poprawę zdrowia nie da się niczym usprawiedliwić. Pokrętne tłumaczenia liderów lekarskiej korporacji i zrzucanie odpowiedzialności za to – nie bójmy się tak tego nazwać- przestępstwo na stronę rządową nie są w stanie zaciemnić prawdziwego stanu rzeczy. Właściciele prywatnych przychodni, których namnożyło się jak grzybów po deszczu, są przede wszystkim biznesmenami, dla których najważniejsze jest osiągnięcie wysokiego zysku z zainwestowanych pieniędzy. Pacjent zaś jawi się im w dalekim tle, jako jednostka statystyczną, wobec której wykonuje się pewne procedury, za określone pieniądze płynące gładko od państwowego płatnika. Wielość podmiotów świadczących usługi zdrowotne mogłaby być zbawienna dla pacjenta, gdyby nie zwarte szeregi korporacji lekarskiej, która wykorzystuje każdy manewr, każde potknięcie rządu do bezlitosnej walki o większe pieniądze, posuwając się do szantażu w postaci pozostawienia chorych bez opieki, czy to w szpitalach jak już to bywało, czy zatrzaskując przed nimi drzwi przychodni pierwszego dnia nowego roku kalendarzowego. Takiej postawy medyków nie usprawiedliwią żadne błędy i zaniechania ministra zdrowia. W tej kuriozalnej sytuacji odtrącenia przez właścicieli przychodni zdrowia własnych pacjentów, nic nie słychać o nadużywanej przez lekarzy w innych sytuacjach tak zwanej klauzuli sumienia. Czyżby lekarze za nic mieli przykazanie o miłości bliźniego i o tym, że nie można jednocześnie służyć Bogu i mamonie? Równolegle z bogaceniem się medycznej branży napływa stamtąd coraz więcej informacji o korupcji, pijaństwie podczas pracy i fałszywej solidarności w ukrywaniu błędów i zaniechań, skutkujących utratą zdrowia, a nawet życia przez pacjentów. Coś mi mówi, ze należy się bliżej przyjrzeć praktykom tak zwanego „Porozumienia Zielonogórskiego” pod kątem praktyk monopolistycznych. Mógłby to być pierwszy krok do przeanalizowania licznych bolączek i paradoksów naszego, dziadowskiego systemu zdrowotnego. W formie ogólnonarodowej debaty. Niestety w innych dziedzinach życia nie jest wcale lepiej, więc naprawę Jej Bylejakości III Rzeczpospolitej najwyższy czas by zacząć. Czemu nie od wyleczenia lekarzy? Tylko kto to ma zrobić, kiedy sztaby wyborcze ważą każdy głos, a kierownicze gremia partii politycznych nie dopuszczają do żadnych działań, które mogłyby w jakimś znaczącym stopniu uszczuplić ich elektorat. Ech ta demokracja! Czy tak miało być?

Wola Krzysztoporska » Re: Proszę wyraź swoją opinię na temat włodarzy w naszej miejscowości.
Po ośmiu latach demolowania znaczenia Woli Krzysztoporskiej w gminie Roman Drozdek dostał wreszcie od nas, mieszkańców czerwoną kartkę. W okręgach wyborczych obejmujących naszą miejscowość urzędujący wójt otrzymał wotum nieufności, zyskując w drugiej turze głosowania tylko 30 % poparcia. Niestety, ten szkodliwy dla Woli człowiek prześlizgnął się na trzecią kadencję pokonując o 100 głosów swojego kontrkandydata, a to dzięki poparciu wyborców z Bujen i z Gomulina, czyli wsi, które wyraźnie ciążą w stronę Piotrkowa Tryb. Nadmierne faworyzowane przez wójta pochłaniające znaczącą część gminnego budżetu odpłaciły się panu Drozdkowi w kolejnych już wyborach. Postępująca dezintegracja gminy i dalszy upadek naszej Woli mogą się więc nasilić, gdyż wójt zapewnił sobie większość w radzie, a zaledwie dwie miejscowe radne nie będą mogły powstrzymać destrukcyjnej działalności pana Romana, nawet gdyby chciały mu się sprzeciwić. Szkoda, że nam Wolanom zabrakło determinacji, żeby pozbyć się tego człowieka. Nie było to łatwe, ale było możliwe. Dziś pozostaje nam wykazać większą aktywność na rzecz Woli, poprzez miejscowe organizacje pożytku publicznego, takie jak Rada Sołecka, Straż Pożarna, Koło Gospodyń i inne. Najlepszym rozwiązaniem byłoby jednak powołanie Stowarzyszenia Przyjaciół Woli Krzysztoporskiej i w jego ramach podjęcie starań o przywrócenie Woli Krzysztoporskiej należnej jej rangi i roli w gminie i powiecie. Oby tak się stało.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Dzień, w którym Kaczyński, z Millerem wezwali do unieważnienia niekorzystnych dla nich wyborów samorządowych może być początkiem pełzającej, antydemokratycznej rewolucji w Polsce. Pierwszym jej elementem był zajazd na siedzibę Państwowej Komisji Wyborczej zorganizowany przez radykalne odłamy prawicy zorganizowany i dowodzony przez znanych awanturników politycznych między nimi: Wiplera, Brauna i Ewę Stankiewicz. Zabrakło szybkiego i skutecznego działania organów odpowiedzialnych za ład i bezpieczeństwo, co nie wystawia dobrego świadectwa naszemu państwu. Kiedy przestraszeni nie na żarty sędziowie sporządzili oświadczenie o wstrzymaniu działalności tego organu w trakcie obliczania wyników wyborów, ruszyła wreszcie spóźniona interwencja policji. Pobity uprzednio przez policjantkę podczas wywołanej w Warszawie pijackiej burdy poseł Wipler, tym razem przezornie wcześniej upuścił trefne miejsce,reżysera Brauna wynieśli z budynku policjanci, a dziennikarka Gazety Polskiej po zatrzymaniu rzekomo zachorowała. Widocznie zanadto wyczerpała swoje siły i nadszarpnęła zdrowie, biorąc udział w szturmie i wyważaniu drzwi do budynku Krajowego Biura Wyborczego. Następnego dnia szczwany jak Lis Witalis prezes PiS-u wydał oświadczenie odcinające się od chuligańskich wybryków prawicowych jastrzębi i o to chodziło. Podburzyć narwańców do chuligańskich wybryków przeciw politycznym przeciwnikom i przyglądać się z boku, jak rozwija się akcja, a d czasu do czasu dolewać oliwy do ognia. Pobudzeni emocjonalnie wyznawcy Kaczyńskiego podnieśli lament nad wygranymi przecież formalnie przez „Prawo i Sprawiedliwość wyborami. A to, dlatego, że stracone przez wrogą Platformę głosy nie padły ich łupem, lecz pozyskane zostały przez rządowego koalicjanta Polskie Stronnictwo Ludowe, które wynikiem blisko 24 % głosów odniosło historyczny sukces. Dążąca od lat do władzy agresywna pisowska prawica, po raz kolejny odbiła się od szklanego sufitu i nadal pozostaje poza orbitą realnej władzy w województwach, a perspektywa zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach prezydenckich i parlamentarnych cofnęła się daleko za polityczny horyzont. Pozostaje, więc PiS-owi wzmocnić brudną grę obliczoną na destabilizację państwa, z nadzieją na przechwycenie władzy po zdemolowaniu politycznych przeciwników. Jedynie taka strategia może im przynieść sukces, bowiem odsądzanie polityków innych opcji od czci i wiary, a nawet kreowanie ich na zdrajców i zaprzańców praktycznie zamyka pisowcom drogę do zawierania powyborczych koalicji. Czyja wina, gdzie przyczyna? – należałoby zawołać w obliczu blamażu wybitnych polskich prawników, od lat zasiadających w Państwowej Komisji Wyborczej. Otóż to. Wygląda na to, że czcigodne te osoby od pewnego czasu zadawalają się właśnie zasiadaniem i kontemplacją własnej ważności i nie przykładają się do organizatorskiej roboty. Być może należy tak zmienić statut tego organu, żeby do podejmowania decyzji o informatyzacji obsługi aktu wyborczego dopuścić również fachowców w tej dziedzinie. Jest to pożądane tym bardziej, że wiek tych znakomitych w swej dziedzinie sędziów, delegowanych przez trzy najważniejsze polskie trybunały, może nasuwać wątpliwości, co do ich kompetencji i wiedzy w zakresie nowoczesnych technik komputerowych i informatycznych. Dymisje złożone przez członków tej niesłychanie ważnej komisji otwierają pole do takich zmian. Poprawa działania komisji i zmiany w ordynacji wyborczej powinny być przedmiotem szerokiej, społecznej debaty. Nie powinna ona jednak odbywać się na ulicach w blasku ognistych rac, podczas ogłuszającego huku petard. Nie da się jednak obronić pisowskiej tezy o totalnym wypaczeniu wyników ostatnich wyborów, choć nie da się też wykluczyć, że doszło w nich do dość dużej liczby nieprawidłowości, a nawet drobnych przekrętów. Należy jednak pamiętać, że cudom nad urnom powinny skutecznie zapobiegać przepisy o obsadzaniu składów komisji wyborczych. W każdej z nich ma prawo zasiadać przedstawiciel komitetu wyborczego, którego kandydaci znaleźli się na listach wyborczych w danym okręgu. Trudno przyjąć do wiadomości, że delegowane do komisji osoby nie potrafiły skutecznie strzec prawidłowości samego aktu głosowania, a później w czasie liczenia głosów interesów swoich mocodawców i dopuściły do takich wyborczych oszustw, które mogłyby mieć wpływ na sfałszowanie ostatecznych wyników. Co w takim razie robili w lokalach wyborczych mężowie zaufania? Mądre przysłowie mówi: Kijem tego, co nie pilnuje swego. Pozostaje wiec zapytać pana prezesa, Kaczyńskiego. Jak to się stało, że kilkudzięciotysięczna armia pisowskich działaczy nie zdołała zapobiec oszustwom, o których on publicznie mówi? I jeszcze jedno. Czy partii, która tak łatwo daje się oszukiwać można powierzyć władzę? Czy takie rozwiązanie będzie korzystne dla naszego kraju? Te pytania to czysta retoryka, bo Jarosław Kaczyński miał dość politycznej mocy, żeby nie dopuścić do sfałszowania wyborów na swoją niekorzyść, ale nie przepuści tak doskonałej okazji, sprokurowanej słabością ważnego organu państwa, do wygenerowania politycznych korzyści dla siebie, To woda na jego młyn, bo w politycznej destrukcji jest on prawdziwym mistrzem.

Wola Krzysztoporska » Re: Proszę wyraź swoją opinię na temat włodarzy w naszej miejscowości.
To forum zostało pomyślane, jako miejsce dyskusji o najistotniejszych sprawach gminnej społeczności. To przykre, że przez wiele lat nikt nie zdecydował się wyrazić swojej opinii o gminnej władzy, lub chociażby przedstawić swoje postulaty i oczekiwania pod adresem Rady Gminy i wójta.Przed wyborami samorządowymi powinna tu zaistnieć mądra, merytoryczna dyskusja. Wolanie do dzieła!

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Srebrne wesele Świąt ci jest u nas dostatek, a jednak według rządzących jakby za mało, skoro aktualnie trzymający władzę odłam Postsolidarności, działający pod kryptonimem Platforma Obywatelska zafundował nam widowiskowy spektakl na placu Zamkowym w Warszawie. Uroczystości uświetnili możni przedstawiciele państw z zachodniego kręgu cywilizacyjnego z przywódcą wolnego świata prezydentem USA Barackiem Obamą na czele. Okazją ku świętowaniu było 25 – lecie wyborów z dnia 4 czerwca 1989 roku, w których to polskie społeczeństwo pokazało czerwoną kartkę komunistycznej formacji. Panująca nam dziś władza skwapliwie wykorzystała swoje srebrne wesele do przedstawienia zasług kombatanckich i rzeczywistych oraz domniemanych sukcesów w rządzeniu Polską, używając chwytów reklamowych z podręczników nachalnego marketingu. Nic w tym dziwnego, bowiem stare porzekadło głosi, że każda pliszka swój ogon chwali, bo go od siebie nie oddali. Gdyby tak uchylić rąbek socjotechnicznej kurtyny, to w kulisach można by dostrzec snującego się tego samego ducha propagandy, który służył do nagłaśniania sukcesów, za poprzedniego, autorytarnego reżymu. W czasach pogardzanego dziś PRL-u również hucznie obchodzono ćwierćwiecze sprawowania władzy. W 1969 roku na festiwalu piosenki w Opolu publiczność gorąco oklaskiwała w amfiteatrze, wykonaną przez Wiktora Zatwarskiego piosenkę p.t.” Srebrne wesele”, z tekstem niedwuznacznie nawiązującym do rzeczywistych i rzekomych sukcesów , tamtych z łaski Związku Radzieckiego włodarzy naszego kraju. Pierwszy sekretarz rządzącej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysław Gomułka głosił dumnie. – Polska Ludowa ukoronowaniem tysiącletnich dziejów państwa polskiego. Dziwnie to kojarzy się z twierdzeniem prominentnych przedstawicieli obecnej władzy o niebywałym w dziejach rozkwicie naszej Ojczyzny pod jej rządami, wyrażonej między innymi w megasloganie reklamowym o 10 latach świetlnych – czyli o cywilizacyjnym skoku, dokonanym podczas 10-letniej obecności Polski w Unii Europejskiej. Tamta władza nie miała demokratycznej legitymacji. Pod naporem pytań o nią, zadawanych przez aktywistów rosnącej w siłę „Solidarności” ostatni premier PRL- u bredził coś o wygranej, socjalistycznej rewolucji. Po dwudziestu pięciu latach od demokratycznych przemian legitymacja obecnej władzy staje również bardzo wątpliwa. Świadczy o tym wynik wyborów do Europarlamentu, w których zwycięska ekipa uzyskała zaledwie 7 % głosów, a cała klasa polityczna niespełna 25%. Jest więc faktem oczywistym, że ¾ naszego społeczeństwa nie udzieliło swego poparcia żadnej formacji politycznej, widząc w kandydatach na europosłów wyłącznie wojowników, walczących o apanaże przewyższające po wielokroć wynagrodzenia świata pracy, o którym dawni przywódcy robotniczej przecież „Solidarności” dawno już zapomnieli. Symptomatyczne jest, że podczas tej wielkiej fety rocznicowej w Warszawie zabrakło miejsca dla przedstawicieli związku, który był zaczynem przemian ustrojowych w Europie Środkowo-Wschodniej i doprowadził do zmiany układu sił na świecie. Można by to skomentować parafrazą nieprawnego dziś politycznie porzekadła. – Robotnik zrobił swoje, robotnik może odejść. Ekipie politycznej będącej dziś na topie, szczęście sprzyja. Kilka dni przed wielką fetą odszedł na wieczną służbę generał Wojciech Jaruzelski. Jego śmierć rozwiązała rządzącym wstydliwy problem. Zaprosić, czy nie pierwszego prezydenta III Rzeczpospolitej do grona aktualnych beneficjentów i zagranicznych oficjeli, mających uświetnić uroczystość i dodać chwały jej organizatorom? Trzeba było jednak zająć jakieś stanowisko w sprawie. Decyzje w tej spawie musieli podjąć urzędnicy niższej rangi, skoro liderzy nie chcieli sobie brudzić rąk. Premier Tusk odciął się od jakiegokolwiek udziału w pochówku generała, chyba według sugestii doradców od badania opinii publicznej. Prezydent Komorowski, jako gorliwy katolik uczestniczył w nabożeństwie celebrowanym przez biskupa polowego, ale na cmentarz się nie pofatygował. Wyglądało na to, że stchórzył przed licznymi zastępami pseudopatrotów, którzy pod szkalującymi zmarłego transparentami krzyczeli dziarsko: - „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Ani na myśl tym krzyczącym nie przyszło, że ta hołota to właśnie oni sami. Donald Tusk powinien wiedzieć, że gdyby – co nie daj Boże – zdarzyło mu się zakończyć żywot na tym łez padole, w kraju pod dyktatem Kaczyńskiego w ogóle mógłby nie mieć pogrzebu państwowego. Jeszcze gorzej byłoby dla niego, gdyby PIS przejął pełnie władzy za jego życia. Wtedy zapewne skończyłby w więzieniu, osadzony za spiskowanie z Putinem i zamach na życie bliźniaka. Ta nieskrywana nienawiść między formacjami walczącymi o władzę i kasę w Polsce to trwałe dzieło mieniącej się być katolicką prawicy, która po objęciu władzy w kraju wypracowała - przy okazji lustracji - łobuzerskie standardy traktowania politycznych przeciwników. Wycie na cmentarzu podczas pogrzebu świetnie wpisuje się do zwyczajów pochodzących z mroków Średniowiecza, a konieczność pilnowania prochów generała przed zbezczeszczeniem przypomina dzieje wybitnego, choć kontrowersyjnego dyktatora Anglii Olivera Cromwela, którego ciało w 1661 roku, trzy lata po śmierci wydobyto z grobu i z zemsty, na rozkaz króla powieszono przed murami zamku na widok publiczny. Po 350 latach od tamtego wydarzenia, poziom kultury osobistej polskich elit politycznych, niestety niewiele przewyższa morale tamtych wandali. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że dwie i pół dekady po dołączeniu do zachodniego, lepszego niewątpliwie świata Polakom żyje się lepiej. Tyle tylko, że dotyczy to mniejszej części społeczeństwa, a sukces gospodarczy kraju, będący motorem bogacenia się tej mniejszości oparty jest na brutalnym wyzysku większości pracujących i przyprawiony upokorzeniem rosnącej grupy obywateli społecznie wykluczonych. Lwią część krajowego przemysłu stanowią należące do zagranicznych koncernów montownie, gdzie marnie opłacany polski robotnik składa z zagranicznych części produkty, zaprojektowane według zachodniej myśli technicznej. Tania siła robocza pozostaje nadal głównym atutem krajowej gospodarki i skutkiem napływu pieniędzy pochodzących z wpłat od młodych Polaków, masowo wyjeżdżających do pracy za granicą. Dochodzi to tego harówka polskich kobiet w potężnej sieci hipermarketów i innych dyskontów, oraz katorżnicza niemal praca najbardziej upodlonych robotników rolnych. Bez wyzysku tych ludzi nie byłby możliwy sukces polskiego eksportu i wzrost gospodarczy bez skrupułów wykorzystywany przez bogaczy na własny użytek. Każda próba polepszenia bytu ludziom ciężkiej pracy grozi zmniejszeniem zysków koncernów, a te w dla ich maksymalizacji nie zawahają się przed przeniesieniem swoich fabryk w inne rejony obfitujące w tańszą siłę roboczą. Ścierające się w walce o podporządkowanie sobie państwa siły polityczne doskonale o tym wiedzą, ale wiedzą też, że nie da się dzierżyć władzy bez pomocy populizmu i demagogii. Dlatego trąbiąc na chwałę własnej formacji, starają się pogrążyć i upokorzyć politycznego przeciwnika, a jak ognia unikają takich działań, którymi mogliby się narazić swoim wyborcom, szczególnie tym, którzy są beneficjentami panującego w Polsce liberalnego systemu globalnego. Im mniej głosów będzie im potrzeba do zdobycia i utrzymana władzy, tym lepiej dla nich. Liczny elektorat ma zazwyczaj inne, zupełnie rozbieżne interesy, których zaspokojenie jest po prostu niemożliwe, również ze względu na mocno ograniczony potencjał państwa, ale przede wszystkim z powodu braku dalekosiężnego, spójnego programu społeczno-gospodarczego. Nie we wszystkim się jednak nam nie powiodło. Zdecydowane nie polskiego rządu dla agresywnych działań Władimira Putina, wsparcie dla kijowskiego Majdanu, potępienie rosyjskiej aneksji Krymu i destabilizacji wschodnich obwodów Ukrainy podniosło znaczenie Polski do rangi regionalnego lidera. Miło było posłuchać propolskiego przemówienia przywódcy wolnego świata, transmitowanego na żywo przez wszystkie najważniejsze kanały telewizyjne na naszym globie. Jednak święta, choć tak liczne szybko mijają, a pozostaje szara rzeczywistość, napiętnowana gospodarczymi i politycznymi aferami, wyrastającymi jak grzyby po deszczu.

Sulejów » NTL Radomsko - TV
Czy w Sulejowie z anteny naziemnej złapię NTL Radomsko.Jeśli ktoś tak odbiera to bardzo proszę o odpowiedź. Dziękuję i pozdrawiam.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Z okazji Świat Bożego Narodzenia składam moim Czytelnikom z Woli Krzysztoporskiej serdeczne życzenia wszelkiej pomyślności. Wesołych Świąt!!!

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Onegdaj media obiegła informacja o decyzji pewnego dyrektora szkoły, który powołał do życia klasę dla jednego ucznia. Czytając nagłówek można było odnieść wrażenie, że zapowiadana na dalsze lata katastrofa demograficzna spadła już na nasz kraj nagle, i to z prędkością iście kosmiczną. Wprawdzie mało, kto teraz czyta coś więcej, poza gigantycznymi tytułami, ale ci nieliczni czytelnicy, którzy chcieli dotrzeć do sedna sprawy dowiedzieli się czegoś zupełnie innego. Otóż łebski dyrektor jednym cięciem przeciął węzeł gordyjski, zawiązany przez dziewięcioletniego łobuza, bijącego szkolnych kolegów oraz terroryzującego, przy pomocy ostrych odłamów potłuczonych szyb. Bezkarny gówniarz tak się rozzuchwalił, że grono pedagogiczne musiało wystraszonej dzieciarni użyczyć pokoju nauczycielskiego, jako bezpiecznego miejsca do spożywania śniadań. Przeto odważny belfer utworzył specjalną klasę dla początkującego bandyty, nie licząc się kosztami, opłaconymi pieniędzmi podatnika. Decyzja ta spotkała się ze zmasowaną krytyką, bynajmniej nie z powodu nieuzasadnionych społecznie kosztów, lecz ze względu na rzekomo krzywdzące wobec zestresowanego uczniaka, odizolowanie go od uczniowskiego środowiska. W rezultacie oburzeni rodzice ancymonka przestali go posyłać do nieprzyjaznej mu szkoły. Ten zdawałoby się mało znaczący incydent szkolny urasta jednak do rangi symbolu naszych czasów, w których wszystko, co proste, zrozumiałe i skuteczne zostało opatrzone etykietą prostactwa, odrzucone i ostatecznie zastąpione zbiorem eufemizmów, na nowo opisujących świat wokół nas. Według tego zbioru nie ma łobuzów - są osoby społecznie nieprzystosowane. Nie ma bandytów – są sprawcy przestępstw. Słuszność i prawda są już tylko elementami gry słów, a rozliczne instytucje, na wszystko znajdują odpowiednie słowo i procedurę. Dominuje edukacja z mydlanych, telewizyjnych seriali. Problemy, które kiedyś można było wytłumaczyć i rozwiązać w prosty sposób, dziś wymagają pseudonaukowej interpretacji i skomplikowanej terapii. To, z czym kiedyś, z powodzeniem radził sobie chłopski rozum, teraz często nie podaje się uczonym, magisterskim głowom. Formę od treści dzieli dziś przepaść. Wymyślne i bogato prezentujące się opakowanie ma się nijak do ubogiej i marnej zwartości. Dotyczy to zarówno sfery materialnej jak i duchowej. Miałkość i nijakość przesłania duchowego odzwierciedla, a często także determinuje marną jakość dóbr materialnych powszechnego użytku. W imię hasła, że przemoc rodzi przemoc, systemowo ulegamy przemocy. Bezkarność rozzuchwala chuliganów, łobuzów i początkujących bandytów. Mamy do czynienia z wyraźną nadinterpretacją praw przestępcy w stosunku do praw ofiary. Doświadczamy na własnej skórze, że permanentnym pobłażaniem nie da osiągnąć społecznej harmonii. Z ery nadużywania przemocy społeczności w stosunku do jednostki przeszliśmy gładko do odwrotności, kiedy to jednostka zaczyna terroryzować ubezwłasnowolnione z własnej woli społeczeństwo. Wśród młodych ludzi łobuzowanie było i jest zjawiskiem naturalnym. Różnica polega, więc n tym, że w przeszłości rodzic lub wychowawca dość skutecznie likwidował początki rozwydrzenia paskiem od spodni. Dziś za taki czyn sam zostałby ukarany. Pozostają, więc pseudonaukowe metody terapeutyczne, z których łobuziaki śmieją się do rozpuku. Co będzie dalej? Czy dyrektor więzienia każe wybudować nowy areszt dla osadzonego, któremu zachce się dręczyć innych więźniów? A może dowódca jednostki wojskowej zorganizuje odrębny tok służby dla żołnierza, który źle będzie znosił towarzystwo innych wojaków? Takie i podobne pytania powinni zadawać sobie nieustannie ludzie, którym powierzono ster rządów naszego państwa. Tymczasem polityczna elita w najlepsze bawi się w „bitwę warszawską”. Na rok przed wyborami samorządowymi odwoływanie nieźle wywiązującej się ze swoich zadań prezydent Warszawy zdaje się nie mieć żadnego sensu. Tak się tylko wydaje normalnemu człowiekowi, ale nie politykom, którzy urządzili sobie w stolicy poligon doświadczalny przed kolejnymi, ogólnokrajowymi wyborami, w których zwycięstwo może im przynieść władzę i nieograniczony dostęp do państwowej kasy, na kilka następnych lat. Na tej szkaradnej wojence wszystkie metody są dozwolone. Nawet posługiwanie się symbolem Warszawy walczącej na śmierć i życie z niemieckim okupantem. Właśnie ten element kampanii wyborczej najlepiej obrazuje prawdziwe intencje ludzi, którzy rozpętali tę kosztowną, społecznie zbędną awanturę. Czy od ludzi, którzy nieustannie skaczą sobie do gardeł i wzajemnie poniewierają w politycznym klinczu można oczekiwać rozwiązania prawdziwych problemów nurtujących społeczeństwo?

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Slogan wyborczy głosił ongiś dumnie, że zgoda buduje. Jednak do zgody narodowej w Polsce jest tak samo daleko, jak do pogodzenia skrajnych wersji przesłania, niesionego przez nagiego mężczyznę, czytającego biblię w samochodzie, ustawionym przed kościołem, pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła, przy ulicy Grodzkiej w Krakowie. Innym, jakże wymownym przykładem głębokiego podziału naszego społeczeństwa jest stosunek do Lecha Kaczyńskiego. Do tej pory zaciekły spór o wielkość i zasługi tragicznie zmarłego prezydenta miał charakter merytoryczny. Dla jednych jest wielkim Polakiem, a nawet męczennikiem, dla innych małostkowym człowiekiem, prowadzącym politykę zagraniczną brata bliźniaka, pochodzącą rodem z operetki. Tak było dotąd i wydawało się, że gorzej być nie może. A jednak? Doniesienia medialne o nowych wcieleniach byłego prezydenta przenoszą istotę tego sporu w całkiem inny wymiar, na poziom kabaretu i groteski. Otóż to. Dziennikarka/ nomen, omen „Gazety Polskiej” obwieszcza bowiem światu, że Lech Kaczyński, wzorem innych Świętych Pańskich objawił nam się na szybie okna pewnej warszawskiej kamienicy, co ani chybi może oznaczać, że niebawem po kanonizacji Jana Pawła II rozpocznie się proces beatyfikacji kolejnego Polaka, bohatera spod Smoleńska. W tym samym czasie jakaś bezczelna agencja, reklamująca wirtualny dom schadzek zaczyna wieszać wielkie bilbordy z podobizną świętej pamięci Prezydenta, który w towarzystwie frywolnej kotki w gustownej masce zachęca nas: -- Spróbuj romansu.- Czegoś takiego jeszcze nie grali jeszcze w żadnym czeskim filmie, gdzie naigrawanie się ze świętości nie tak rzadko się zdarza. Tyle tylko, że tam chodzi o filmową fikcję szydzącą z ludzkich przywar, a tu o niepohamowaną, beznadziejną głupotę urwaną z uwięzi wstydu. Nic jednak nie dzieje się bez powodu, a jak nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Obie ścierające się coraz brutalniej opcje polityczne czerpią motywację do wzmożonej działalności z zaszczepionej w genomie ludzkim chciwości i żądzy dominacji. Wszystko inne to tylko wyświechtane, populistyczne slogany głoszone na użytek robienia ludziom wody z mózgu. – Lud głupi wszystko kupi – cynicznie, lecz całkiem słusznie zauważa europoseł Jacek Kurski. Stąd wiosek, że wielka jest siła sugestii, szczególnie tej opartej na obietnicach. Ludzie potrzebują dobrych wieści. Z tej prawidłowości bierze swój początek odrętwiająca siła reklamy, szczególnie tej zalewającej elektroniczne media. Uczeni astronomowie i fizycy twierdzą, że galaktyki nieustannie oddalają się od siebie i robią to coraz szybciej. Do końca nie wiadomo czy tak jest. Pewne jest natomiast, że dzieje się tak z dwoma głównymi segmentami polskiego społeczeństwa. Z roku na rok rośnie przepaść pomiędzy tak zwanym obozem patriotyczno- niepodległościowym, a potężnym odłamem hołdującym liberalizmowi i wybujałemu konsumpcjonizmowi. Głównym filarem nurtu konserwatywnego nie jest żadna partia prawicowa tylko Kościół katolicki sprawujący rząd dusz znacznej części społeczeństwa i aspirujący do roli nadrzędnego w stosunku do państwa suwerena etyczno- moralnego. Hierarchowie nieustępliwie i konsekwentnie dążą do użycia państwa, jako aparatu wymuszającego przestrzeganie kanonów i norm katolickich przez całe społeczeństwo. Wprawdzie wierni nadal w niedziele i święta zapełniają świątynie, ale zmanipulowani na co dzień agresywnym marketingiem, nasyceni wszechobecną reklamą wykazują dużą odporność na nauki głoszone przez kapłanów i wychodząc porzucają za ich murami katolicki system wartości. Co prędzej, więc pędzą od hipermarketów i galerii handlowych oddawać cześć złotemu cielcowi. Trzeba by, więc wiarołomnych niewdzięczników skłonić do przestrzegania Dekalogu przy pomocy państwowego aparatu przymusu. Paradoks polega na tym,że ci sami ludzie, korzystający pełną garścią z uciech tego świata, inspirowani przez kler wspierają kartą wyborczą katolicko-prawicowy model organizacji społeczeństwa. No cóż najłatwiej się żyje ofiarując Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Odkąd zabrakło wśród żyjących wielkiego autorytetu Jana Pawła II Kościół w Polsce zaczął umacniać się w Okopach Świętej Trójcy, a biskupi w swoich homiliach zaostrzyli ton wobec sprawujących władzę liberałów. W nurcie okołoreligijnym wzrosła niepomiernie rola mistyki, guseł i zabobonu. Nic w tym dziwnego, skoro brak świeckich ugrupowań i autorytetów, które byłyby zdolne postawić tamę postępującej dekadencji, upadkowi moralnemu, rozpasaniu seksualnemu i upadkowi dobrych obyczajów. Szkoda tylko, że równym zaangażowaniem i determinacją duchowni nie występują przeciw powszechnemu wyzyskowi, panoszeniu się pazernych pośredników, przechwytujących efekty ciężkiej, ludzkiej pracy i nie potępiają głośno rosnącej nierówności społecznej. Wydaje się, że Kościół zagubił też dawną zdolność do wypracowania kompromisu, który byłby możliwy do zaakceptowania przez rywalizujące ze sobą ugrupowania polityczne. Wyraźnie wspiera teraz jedną, prawicową orientację, a duchowni coraz jawniej preferują jedną partię polityczną. Episkopat jest zaczadzony Pis-em – twierdzi biskup Pieronek. Po drugiej stronie konfliktu, tam gdzie podobno kiedyś stało ZOMO hasają dziś wyznawcy rozpasanego konsumpcjonizmu. Wyznacznikiem tego stylu życia jest medialność, a widocznym znakiem brygady egzaltowanych celebrytów okupujące wszystkie media. Kogo tam nie ma praktycznie nie istnieje. Zdaniem prawomyślnych i „niepokornych” liberalizm jest siedliskiem wszelkiego zła: gender, in vitro, eutanazji i mordowania nienarodzonych. Zaludniają go krzykliwi homoseksualiści, geje i lesbijki, których może nie powinno się bezwzględnie tępić, ale leczyć gdzieś w odosobnieniu. Dla pomieszania dobrego i złego godzi się jednak przypomnieć, że owi szlachetni naprawiacze nie stronią wcale od luksusu i grzesznej rozrywki. Tyle tylko, że kryją swoje prawdziwe oblicze pod płaszczem obleśnej hipokryzji. Na szczytach barykady, rozdzielającej póki co, warczące na siebie zbiorowiska stoją naprzeciw siebie politycy obu opcji, którzy jątrząc i napuszczając jednych na drugich usiłują zgromadzić wokół siebie jak najliczniejszy elektorat, gwarantujący im zdobycie, bądź utrzymanie się u władzy. Czynią za parawanem zbudowanym z tolerancji, poprawności politycznej i miłości bliźniego swego, jak siebie samego.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Ambitna władza ludowa nie tylko gnębiła epigonów kapitalizmu, kułaków i badylarzy, ale z równie konsekwentnym uporem dźwigała poziom kultury masowej, wzbogacała ją za pomocą posłusznych mediów, oferując do konsumpcji, niekiedy w nadmiarze, dzieła najznakomitszych kompozytorów muzyki poważnej w wykonaniu nie mniej wybitnych wykonawców. Pod przysłowiowe strzechy trafiały książki najwybitniejszych pisarzy, a rozwijająca się szybko TV oferowała ludowi głośne filmy zachodnich reżyserów i ambitne spektakle poniedziałkowego teatru telewizji. Bywało, że ekranu trochę wiało nudą, a na fale eteru z trudem przebijała się ubóstwiana przez młodzież zachodnia muzyka młodzieżowa, ale suma sumarum w zapyziałe obszary polskiego społeczeństwa wkraczała kultura z wyższej półki, spychając na dalszy plan kołtuństwo, ciemnotę i zabobon. Było, ale się skończyło. Równo z nastaniem nieograniczonej wprost wolności i wybuchu obywatelskiej inicjatywy nastąpił nie tylko niesłychany wzrost przestępczości, ale również wielki renesans pseudowartości pochodzących wprost z zabitego dechami zaścianka, pełnego cudów, mitów, wróżb i bajdurzenia. Komercyjne do szpiku kości media w pogoni za oglądalnością prześcigają się w sprzyjaniu gustom, mającym swe źródło w okolicy zbliżonej do rynsztoka. Za sprzymierzeńców mają prowadzących rozwiązłe życie celebrytów i nawiedzonych polityków. W tej niechlubnej misji szczególnie wykazuje się Polsat, zapraszając do studia wyrazistych adwersarzy, wygłaszających poglądy okraszone dosadnymi inwektywami, z których każda mogłaby być ostatnim słowem do bicia. Tego rodzaju swoisty dialog prowadzony przez wyciągniętego z lamusa, prawicowego oszołoma Adama Słomkę z kontrowersyjnym, lewicującym dziennikarzem Piotrem Gadzinowskim był wydarzeniem publicystycznym pewnego lipcowego wieczoru. No cóż wzajemne obrzucanie się błotem najlepiej się sprzedaje niewybrednym widzom tej stacji. Z tej samej bajki pochodzi obrazek, na którym widać jak niepozorny wyrostek po przyjacielsku rozgniata jajko na ramieniu prezydenta Bronisława Komorowskiego przed katedrą w Łucku, na oczach zbaraniałych z wrażenia licznych oficerów Biura Ochrony Rządu, zwanych potocznie gorylami. Jak to świadczy o władzach utrzymującym za duże pieniądze tysiąc ludzi, których przerasta zadanie uchronienia głowy naszego państwa, przed poniżeniem przez nieopierzonego fanatyka? Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ten młody nacjonalista dla uczczenia zbrodniczej organizacji UPA, zechciałby pchnąć polskiego prezydenta nożem. Jakby na kpinę z całego zastępu ochroniarzy chłopak nosił plecak z napisem „Swoboda”, czyli nazwą ukraińskiej partii, wzywającej od dawna do protestów przeciw uroczystości upamiętnienia rzezi wołyńskiej. W świetle tego incydentu trudno się dziwić Jarosławowi Kaczyńskiemu, że zatrudnia o niebo bardziej sprawną prywatną firmę ochroniarską, tym bardziej, że rachunek za tę usługę obciąża podatnika. Innym medialnym hitem lipca jest rozdmuchiwane przez publikatory widowiskowe starcie proboszcza Wojciecha Lemańskiego ze zwierzchnikiem biskupem warszawsko-praskim Henrykiem Hoserem. Spragnione sensacji media bezustannie nękają księdza w nadziei na eskalację buntu zwykłego kapłana przeciw butnemu dostojnikowi. Zaczynem konfliktu było złośliwie zadane księdzu przez hierarchę pytanie. – Czy ksiądz jest obrzezany – zapytał arcybiskup w kontekście jego zaangażowania w polsko-żydowski dialog ekumeniczny? Według znakomitego księdza i filozofa Józefa Tischnera dialog w kościele to dialog dupy z kijem. Nie ulega, więc wątpliwości, że zwada z biskupem musi być dla księdza Wojciecha bolesna i nieprzyjemna w skutkach. Dlatego podżeganie go do nieposłuszeństwa jest pokazem obłudy i dziennikarskiego cynizmu w służbie komercji dążącej do zwiększenia oglądalności programów, a co za tym idzie pozyskania hojnych reklamodawców. Wybudowany za gigantyczne pieniądze Stadion Narodowy nadal świeci pustkami. Jak dotąd jedyną dochodową imprezą, jaką tu zorganizowano były rekolekcje z udziałem księdza z Ugandy, który rzekomo nie tylko uzdrawia chorych, ale nawet wskrzesza umarłych? Może, więc nadeszła pora na charyzmatycznego Boshobora. Tłumy, które wypełniły trybuny tego dnia wskazały jak się wydaje najlepszą drogę, do likwidacji permanentnego deficytu tego obiektu. Istotną wskazówką płynącą z tej imprezy dla Kościoła, szukającego pieniędzy w państwowej kasie jest potwierdzenie możliwości wprowadzenia opłat za korzystanie z rekolekcji, które są dla wiernych obowiązkowe, a były dotąd bezpłatne. Oprócz dochodowych spotkań religijnych opłacalne być może byłyby wielkie spektakle cyrkowe. Póki, co niestety cyrk ma się dobrze tylko w Ministerstwie Sportu, gdzie celebrytka Joanna Mucha ośmiesza się regularnie, publikując oświadczenia odrzucające zarzuty mediów, dotyczące niegospodarności i matactw w resorcie, oraz marnotrawstwa publicznych pieniędzy, wyrzucanych lekką ręką na dopłacanie do komercyjnych widowisk, które ze sportem nie mają nic wspólnego. Posłowie nie bacząc na kanikułę stoczyli w Sejmie bój o ubój, a dokładnie o tak zwany ubój rytualny zwierząt przeznaczonych do zjedzenia przez religijnych Żydów i muzułmanów. Do najważniejszych i ściśle przestrzeganych przez wyznawców, tych wywodzących się z Bliskiego Wschodu religii kanonów, należy nakaz spożywania mięsa o szczególnej czystości. Święte księgi piszą, że można takie uzyskać tylko przez poderżnięcie gardła zwierzęciu, które miotając się rozpaczliwie wykrwawia się doszczętnie w długich męczarniach, na chwałę Boga i ku zadowoleniu bogobojnych konsumentów. Tym razem ciemnota i zabobon wzmocnione lobbystami krwawego biznesu nie uzyskały dzięki Bogu większości sejmowej. Zadowolenie ze zwycięstwa rozumu i ludzkiej wrażliwości psuje niestety doniesienie, że w połowie wakacji pojawiły się już watahy stadionowych bandytów, które jeżdżąc w ślad za kopaczami naszych klubów piłkarskich grających w europejskich rozgrywkach pucharowych racą, pięścią i bluzgiem rozsławiają imię polskiego kibica. Cała nadzieja w tym, że słabe, polskie zespoły wkrótce zostaną wyeliminowane. Blask tych wszystkich arcyciekawych wydarzeń przysłania dość skutecznie najważniejszy problem Rzeczpospolitej Postsolidarnościowej, czyli rosnące na potęgę zadłużenie obywateli, samorządów i państwa. Coraz więcej znaków w mediach i wokół mediów wskazuje, że czas beztroskiego życia na kredyt zaczyna jednak dobiegać końca. Sygnałem alarmowym powinna być dla społeczeństwa nowelizacja budżetu przygotowana przez ministra Jacka Rostowskiego, zwiększająca deficyt finansów publicznych do 51 miliardów złotych. Wydaje się jednak, że nikogo to nie obchodzi. Wiekowi emeryci starego portfela zapewne pamiętają slogany z dawnej epoki głoszące, że po zbudowaniu komunizmu każdy człowiek będzie miał dostęp do wszelkich dóbr według swoich potrzeb. Komunizm przepadł, ale obietnica tamtych doktrynerów o dziwo spełniła się. W te wakacje każdy ma to, co potrzebuje. Oligarchowie wypoczywają na swoich luksusowych jachtach, klasa średnia w kurortach nad Morzem Czerwonym, a menele przepijają zapomogi z funduszu pomocy społecznej, racząc się cienkim piwkiem, wzmocnionym spirytusem prawie odkażonym.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Czas gna. Przed siebie. Często nie patrzy, co już było. Staramy się pamiętać. Jednak nie zawsze się udaje. Nie zawsze mamy pełen obraz. Czasem rozmyty. Czasem rozbity. Włodzimierz Dajcz pozbierał rozrzucone fragmenty, by obraz zmartwychwstał. Napisał "Odłamki czasu", książkę, o której wydawca mówi: "To urzekająca opowieść zrodzona z tęsknoty za tym, co przeminęło...". Dbajmy o to, by nie umknęły nam najważniejsze chwile. Jak to zrobić? Jak robią to inni? Przeczytajcie "Odłamki...". "Gdy do przodu zegar rwie / Ty ustaw się na nie".

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Czasem człowieka nachodzi pokusa, żeby wychylić nos z własnego ogródka i spróbować doszukać się jakiś reguł, według których być może, rządzi się ludzka populacja. Niestety, choćby się nie wiem jak natężał, to nie zrozumie, taki to ciężar – przychodzi zaraz na myśl parafraza słów Juliana Tuwima, ze sławnego wiersza „Lokomotywa”. Skoro, więc, nie jest możliwe wyodrębnienie i zdefiniowanie uniwersalnych przesłanek, na których można by zbudować model, ułatwiający przewidywanie kierunków i skutków zmian w zbiorowisku ludzkim, pozostaje nam obserwowanie zjawisk społecznych pod kątem ewentualnych zagrożeń dla życia na naszej planecie. Za czasów podupadającego PRL-u zachodni kapitalizm jawił się Polakom, jako ustrój prężny, wyzwalający energię ludzką, słynący ze wszech miar, z racjonalnych sposobów gospodarowania. Każdy przeciętny obywatel bez trudu, długo mógłby wymieniać przykłady marnotrawstwa sił i środków w planowej gospodarce socjalistycznej. Sztandarowym przykładem były owe mijające się na torach pociągi z cementem, wożonym z południa na północne budowy i wice wersa. Dziś jednak blednie wyobraźnia, kiedy próbuje objąć rozumem ten obłędny chaos przewozowy. Te wędrówki milionów ton towarów, po autostradach, drogach, dróżkach i ścieżkach, bez ładu i składu, gnane przez handlowych pośredników w poszukiwaniu jak największego zysku. Nikt nie liczy się ze zbędnymi kosztami szaleńczego transportu. Wprawdzie racjonalnie myślącego człowieka wprawia w przerażenie widok winogron z Chile, oferowanych w osiedlowej „Biedronce”, ale nic to, bo i tak klient za wszystko zapłaci. Bank skredytuje mu zakup, za 30% odsetki od pożyczonej sumy, a jak odmówi pojawi się natychmiast „Prowident” z chwilówką na 300 %. Żyć, nie umierać, tylko kupować, kupować, kupować. Innym szybko rozwianym złudzeniem propagandy globalnego kapitalizmu okazała wolna konkurencja, z dawien dawna ogłoszona przez piewców tego systemu, za panaceum na wszelkie niedomagania światowej gospodarki, rzekomo zbawcza dla kieszeni kupujących. Tak było może u zarania kapitalizmu, ale teraz to tylko nic nie warty mit. Owszem w swoim dążeniu do maksymalizacji zysków, podmioty gospodarcze konkurują ze sobą, na wszelkie, możliwe sposoby, tylko nie poprzez obniżanie cen. Wprost przeciwnie, ceny towarów i usług nieustannie rosną, głównie z powodu szybujących do nieba marz i mnożących się w tempie geometrycznym pośredników, którzy choć nic nie wytwarzają, zgarniają najbardziej tłustą część zysku. Głównym mechanizmem napędzającym wzrost cen, a w efekcie drenaż kieszeni konsumentów jest spekulacja, uprawiana w centrach finansowych zachodniego świata. Tam w nowojorskim, londyńskim, lub jeszcze innym City działa owa, tajemnicza, niewidzialna ręka rynku. Tam, narkotyczny handel prawami własności i instrumentami finansowymi winduje ceny i pozwala spekulantom, zwanym dla niepoznaki inwestorami zgarniać zyski, między innymi z obrotu ropą naftową, strategicznym surowcem, na bazie którego wyrosły bajeczne fortuny rekinów światowej finansjery. Bardzo skutecznym sposobem na osiągnięcie finansowego sukcesu, okazuje się być psucie towarów żywnościowych, przez zastępowanie pełnowartościowych komponentów sztucznymi namiastkami, oraz szprycowanie przeróżnymi klejami wiążącymi wodę, obficie dodawaną dla zwiększenia wagi wyrobów i pomniejszeniu kosztów wytwarzania końcowego produktu. Uszczerbek walorów smakowych znakomicie rekompensują chemiczne polepszacze, a konserwanty zapewniają długi okres przydatności do spożycia. Znaczące obniżenie jakości, producenci kamuflują kuszącym oko nabywcy błyskiem wymyślnych, wielobarwnych opakowań i agresywnym marketingiem. Najważniejszym dziś obszarem konkurencji jest wszechobecna reklama medialna, serwowana w hurtowych ilościach, ogłupiająca potencjalnego konsumenta. Nie można przed nią uciec. Zalewa programy radiowe, zaśmieca internetowe fora, wciska się do środka telewizyjnych programów, rozczłonkowuje na niespójne elementy emitowane filmy. Celem gospodarowania już dawno przestała być potrzeba nakarmienia i ubrania oraz zapewnienia ludzkości środków do rozwoju nauki i kultury. Warzywa i owoce pozyskane z przydomowego ogrodu nie mają znaczenia dla wielkości produktu globalnego brutto. Dla ekonomistów największą wartość ma produkt z końca świata, bowiem koszty transportu składają się na wzrost dochodu narodowego. Dziś motorem gospodarki jest wyłącznie zysk, a paliwem ludzka chciwość. Rabunkowa eksploatacja bogactw natury i zaśmiecanie Ziemi lawinowo rosnącymi zwałami odpadów komunalnych i przemysłowych, mogą ściągnąć na naszą populację plagi, przy których siedem sławnych plag egipskich to tylko przykry epizod. Najgorsze jest to, że wprawdzie dość powszechne jest przekonanie o konieczności zmiany tego trendu, ciągnącego nas w kierunku samozagłady i nie brakuje głosów wołających o odrzucenie modelu rozbuchanej konsumpcji. W dobie bezmyślnej, wybujałej konsumpcji brakuje niestety dobrych przykładów społecznego współdziałania dla wspólnego dobra. Tym bardziej, że imperializm przesunął problemy metropolii do odległych kolonii. Poza strefą dobrobytu i pozostaje 80 % ludzkości. Nie może więc dziwić nieustannie rosnący napór imigrantów na oazy dobrobytu. Cóż z tego, że racja jest po stronie wołających o opamiętanie. Ci co mają rację nie mają władzy i siły, a bezsilna racja nic nie znaczy i nie ma szans na jej urzeczywistnienie.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Książkę "Odłamki czasu" można nabyć w licznych księgarniach internetowych lub na miejscu w kolekturze Lotto.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Książkę "Odłamki czasu można nabyć w kolekturze Lotto.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Eden oszustów Po upadku Muru Berlińskiego rozsypał się jak domek z kart, oparty na teorii odstraszania dwubiegunowy świat wrogich wobec siebie obozów ideologicznych. Dynamiczny i ekspansywny kapitalizm szybko wchłonął, będący w stanie gospodarczej niemocy obóz realnego socjalizmu. Świat przyjął postać globalnego kotła, w którym na pożywce z egoizmu i chciwości wrze, bulgocze i pieni się niczym gorąca lawa, toksyczna masa nasycona mieszaniną drobnych szwindli, brzydkich machlojek i widowiskowych, wielkich przekrętów. Do tego tygla wpadła Polska po solidarnościowym przewrocie. Sfrustrowani socjalistyczną niemocą robotnicy, nieświadomie otworzyli bramy do kraju zachodniemu kapitałowi. Suwerenność Polski gładko przeszła od upadającego, radzieckiego hegemona w ręce światowej finansjery. Najważniejsze trendy obowiązujące w światowej polityce gospodarczej rodzą się dziś w najwyższych gremiach światowej finansjery, lecz mimo tego rządy nawet takich państw jak Polska mają pewien wachlarz możliwości, do kształtowania ładu społeczno-gospodarczego we własnym kraju. Elity rządzące radzą sobie z tym lepiej lub gorzej. Niestety polska klasa polityczna należy do tych ostatnich. Zdaję sobie sprawę, że nazywanie klik i koterii składających się na rodzimą klasę polityczną, jest jednak niczym nieuprawnionym eufemizmem. Okazało się, bowiem, że postsolidarnościowi kombatanci są znacznie bardziej pazerni na władzę i pieniądze niż ich komunistyczni poprzednicy, których obali w imię wolności i sprawiedliwości społecznej. Wcale też nie są bardziej niezależni od suwerenów dzisiejszego świata, niż ich poprzednicy od władców Związku Radzieckiego, chociaż mają znacznie większe pole manewru. Niestety większość energii i sił witalnych poświęcają na utrzymywanie się przy władzy, a całkiem sporo czasu na korzystanie z uprzywilejowanej pozycji, do czerpania pełną garścią z szerokiego wachlarza przyjemności i uciech życiowych. Przykłady nieudolności, zaniedbań i braku kompetencji u ludzi trzymających aktualnie władzę można by wymieniać w nieskończoność. Wystarczy jednak tylko wspomnieć o tych najgłośniejszych, które w nieregularnym, ale stałym cyklu zalewają krajowe media papierowe i elektroniczne. Po widowiskowej aferze Amber Gold, obnażającej niemoc państwa w zapewnieniu obywatelom ochrony przed instytucjonalnym oszustwem, społeczeństwo doznało kolejnego szoku po ujawnieniu prawdziwego oblicza Otwartych Funduszy Emerytalnych, reklamowanych u zarania, jako dobroczyńców przyszłych emerytów, obiecujących im Złotą Jesień pod palmami. Kilkanaście lat po tym jak zawodowi wydrwigrosze zaczęli zarzucać sieci na emerytalne duszyczki wyszły na jaw prawdziwe intencje finansowych pasożytów, płacących ongiś naganiaczom po sto złotych od jednego, zwerbowanego frajera. Potencjalne ofiary wydane na żer przez polityków i tak nie mały innego wyjścia jak połknąć haczyk, skoro ustawa obligatoryjnie nakazywała im przystąpienie do drugiego filara ubezpieczeniowego. Kto nie dał się złapać został przypisany jednemu z funduszy przez losowanie. Należałoby dziś zapytać z osobna każdego polityka optującego, a nawet lobującego za tą ustawą i każdego posła, który na nią głosował o sens oddania we władanie spekulantom, zbieranych przez Państwowy Zakład Ubezpieczeń pieniędzy, przeznaczonych na przyszłe emerytury. Czy po to, żeby ci finansiści z bożej łaski mogli pobrać dla siebie zupełnie za nic, aż siedem procent w czystej gotówce, a zasadniczą część podarowanych pieniędzy poznaczyć na zakup oprocentowanych, państwowych obligacji? Jak to logika dać komuś pieniądze za darmo, żeby potem pożyczyć je od niego na procent? Pozostałą częścią emeryckich pieniędzy hochsztaplerzy bawili się przegrywając na giełdzie około 25 miliardów złotych. Według wiarygodnych obliczeń transfer pieniędzy do OFE przyczynił się do wzrostu długu publicznego o 300 miliardów. Trudno o przekręt na większą salę w naszych warunkach, ale te hiobowe wieści spływają po politykach jak woda po kaczce. Polacy nic się nie stało – te słowa kibolskiej piosenki obrazują stan umysłów naszych marnych i miernych elit. Oszustwo i wyłudzenie, które niegdyś stanowiło większy lub mniejszy margines społecznej patologii zagraża teraz każdego dnia, każdemu z nas. Stanowi coraz ważniejszy filar, na którym opiera się globalny system społeczno-gospodarczy. Szczególnie dotkliwe staje się masowe fałszowanie towarów codziennego użytku, a w tym żywności. Budzą przerażenie doniesienia medialne o sprzedaży w legalnej sieci handlowej śmiertelnie trującego alkoholu metylowego, niewiadomego pochodzenia mięsa konserwowanego solą techniczną, ryb z zatrutych, azjatyckich rzek. To zaledwie wierzchołek góry lodowej. Pod powierzchnią najzwyklejszej przyzwoitości ukrywa się cała sfera wytwarzająca żywność, faszerowaną szkodliwymi dla zdrowia konsumentów substancjami. Od pola do stołu trwa proceder totalnej chemizacji w imię przedłużenia okresu przydatności, poprawy smaku i wyglądu żywnościowopodobnych wyrobów. Wszystko to dla celów marketingowych, obliczone na jak największy zysk. Mięso wieprzowe produkują gigantyczne fermy, w warunkach urągającym elementarnym wymogom humanitarnym, serwując masowo tym nieszczęsnym zwierzętom antybiotyki i hormony wzrostu, żeby przeżyły w tym swoistym obozie koncentracyjnym i szybko przybierały na wadze. W czasie ostatnich dwóch dekad nasz kraj przybrał postać gigantycznego hipermarketu, w którym klienci muszą nieustannie mieć się na baczności, żeby nie ulec pokusie i nie dać się złapać w sidła setkom tysięcy hochsztaplerom i naciągaczy, oferujących podstępnie rzekomo pewne wygrane w najrozmaitszych konkursach i loteriach. Żeby pozbyć się natarczywych domokrążców usiłujących wcisnąć nic nie warte towary po horrendalnych cenach i wyłudzających pieniądze od starszych ludzi metodą na wnuczka, lub obietnicą załatwienia dodatkowych świadczeń. Niełatwo się odnaleźć zwykłym ludziom w tym świecie, gdzie naciśnięcie guzika w telefonie może skutkować utratą życiowych oszczędności. Wprost nieograniczone pole do skutecznego działania daje oszustom Internet. Pozbawieni twarzy i tożsamości, ukryci w wirtualnej przestrzeni spryciarze potrafią bez skrupułów obrabować każdego naiwniaka. Pomagają im profesjonalne banki, które zaocznie udzielają wysokich kredytów na podstawie danych osobowych podstępnie wyłudzonych od osób rozpaczliwie poszukujących pracy za pośrednictwem internetowych ogłoszeń. Komornicy i sądy potrafią zlicytować majątek rzekomego dłużnika na podstawie roszczeń firm windykacyjnych tylko, dlatego, że nosi to samo imię i nazwisko jak autentyczny dłużnik. Nie może nikogo dziwić ten radosny raj, jakby stworzony dla przestępców, skoro na bylejakość prawa nakłada się opieszałość i brak kompetencji wielkiej rzeszy funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości. Skuteczność działania zatrudniających ich organów państwa i prawa jest niestety odwrotnie proporcjonalna do wynagrodzeń i niesłychanych wprost przywilejów tych ludzi, żyjących w błogostanie, za szczelnym parawanem immunitetów. Dogmatycy wybujałego liberalizmu upatrują w prywatyzacji panaceum na patologię drążącą elity władzy. Prawdą jest, że politycy traktują spółki Skarbu Państwa jak własny folwark, a wypasione miejsca w radach i zarządach jak łupy wyborcze i obsadzają tam całe rodziny oraz wspierające ich sitwy. Niestety prywatyzacja z kolei jest źródłem niesamowitej korupcji już u zarania, a zwłaszcza później na styku władzy i biznesu. Własność państwowa i prywatna może być, więc tak samo dobra jak i zła w zależności od społecznego ładu moralnego i systemu prawnego, który go wspiera. W dłuższej perspektywie nic dobrego nie można się spodziewać po państwie, w którym gros produktu globalnego dzieli się, a raczej szarpie przy pomocy wyzysku, oszustwa i wyłudzenia. Przerośnięty i wynaturzony indywidualizm odsunął na daleki plan szlachetne zasady społecznego współdziałania, bez których społeczeństwo staje się bezwładnym rojowiskiem, przypominającym ławicę ryb rzuconą na łaskę i niełaskę ślepym siłom oceanu.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Arsenał rozrywki Folwark był dumny ze swojej świetlicy. Istotnie, miejsce to było szczególne, taki ciepły plaster na dolegliwości martwego sezonu, szczególnie na roztopy przedwiośnia. Istny dobrostan dla czeredy nastolatków niezbyt ciepło ubranych i nieprzygotowanych do starcia z kapryśną i nieobliczalną zimą. Podstawowym medium było tu kino Chemik, ale od powitania pierwszego w Woli telewizora salka nabrała charakteru multimedialnego. Wzbogacenie wyposażenia świetlicy o odbiornik telewizyjny marki Ggrundig było wydarzeniem iście fascynującym, bo poprzedzonym montażem kilkudziesięciometrowego masztu wzmocnionego odciągami ze stalowych lin. Top masztu wieńczyła antena przechwytująca oddalające się od krzywizny ziemi fale niosące telewizyjny sygnał z tyle, co zbudowanego, drugiego w Polsce ośrodka nadawczego w Łodzi. Zanim jednak ekipa techniczna podłączyła antenę i przygotowała odbiornik do emisji Wolanie przeszli przyśpieszony kurs edukacji medialnej. Wprawdzie ruchome obrazy filmowe od dawna były tu znane, ale co innego wyświetlanie martwych obrazów ożywianych przesuwaniem klatek celuloidowej taśmy a co innego natychmiastowe przeniesienie żywego ujęcia na dowolną odległość. Tego na razie nie mógł pojąć Folwark. Tego nie mogła pojąć Wieś. Starzy ludzie znacząco pukali się w głowę na wieść, że w niewielkim pudle można będzie zobaczyć coś, co akurat dzieje się w Łodzi, Warszawie, nawet za granicą. Telewizja podzieliła Wolę na dwa obozy. Ci, co optowali za postępem niecierpliwie oczekiwali na pierwszą emisję W rozmowach prowadzonych w sklepach dominowały jednak opinie kontestatorów odsądzających telewizyjny przekaz od czci i wiary imputujących mu diabelskie pochodzenie traktujących, jako wymysł komunistycznej propagandy. Trzymało się to niejakiej logiki, bo od dawna było wiadomo o ścisłych związkach komunizmu z diabłem. Jak widać rozbieżność ocen nowej techniki wizyjnej była zasadnicza? Wszak w jednym wszyscy byli zgodni, że telewizja zburzy utarty przez lata tryb zajęć świetlicowych. Tak miało być, choć na razie starego porządku jeszcze nic nie zakłócało a stolik brydżowy funkcjonował w najlepsze. Brydżyści dobierali się w pary według wieku i umiejętności. Starym karciarzom nie honor było zasiadać pospołu z młokosami noszącymi jeszcze uczniowskie czapki. A w ogóle to panowała hierarchia, więc zadawanie się starszych z gówniarzami nie wchodziło w rachubę. Wśród starych rej wodził Ignacy Szcześniak, magazynier barwników. Ten nieco ascetycznie wyglądający starszy pan, powszechnie znany amator umysłowych rozrywek dobierał sobie partnerów odpowiednich wiekiem i powagą. Grywali z nim: Stanisław Amrozik organista, Mieczysław Jędrzejczyk, Remigiusz Stasiński. Niekiedy jednak starym nie udało się stworzyć zespołu musieli, więc oddać stolik uczniom szkół średnich. Zdarzyło się tak wieczorem, pewnego dnia zimnego i dżdżystego zasiądź przy sfatygowanym stoliczku, co służył też do gry w cymbergaja i sprzedaży kinowych biletów młodym adeptom z zamiarem ugrania robra. Zapowiedzi Za znajomym zasiedli stolikiem W politury rysach poznają Metalowym oddane grzebykiem Celne strzały z gry w cymbergaja Blat stolika brydżowym zwyczajem Zajmie z kart konfiguracja. Ogrodniczak Karol rozdaje. Zaraz zacznie się licytacja. Najpierw Stasiek Kuciapa znany Z czapki ucznia o krótkim daszku. Woła- Karol dwa piki zagramy! Nie wypuśćmy z ręki tych ptaszków. Na to Marek w szelmowskim geście O ripostę nie daje się prosić. Pokazując na zgięty łokieć Cedzi, tu babcia koszyczek nosi. Lecz partnerom Karola i Staśka Licytacja się z ręki wymyka. Oni mają ostatnie słowo Mogą zagrać w piki szlemika Pedant czuje jak odwet go pali Chęć riposty dojrzewa najszczersza Śliską kartą w blat stolika wali Kiepsko z dupskiem-zapowiedź pierwsza Zdzich Roksela swoim zwyczajem Od emocji aż oczami mruga I następny celny cios zadaje Kiepsko z dupskiem-zapowiedź druga Wreszcie Pedant rozpalony fartem Ruchem oczu krótkie błyski wznieca. Po ostatnią sięgając kartę, Kiepsko z dupskiem-zapowiedź trzecia. Już pół wieku tak jakoś wyciekło Od tamtego rozbitego szlemika. Zdzisiek, Karol i Marek Lasota , Przy niebieskich grają stolikach. A ty nie idź na Folwark zgredzie, Bo z zaświatów tam głos ci powie. Że dogrywki żadnej nie będzie, Kiepsko z dupskiem-ostatnia zapowiedź. Ktokolwiek chciałby badać owo niezwykłe zjawisko organizacji czasu wolnego przyfabrycznej społeczności, jakim była świetlica musiałby się zetknąć z tak wiele znaczącą postacią jak Stanisław Banaszczyk, nazywany pieszczotliwie Stasinkiem.Ten niewysoki, ale dynamiczny mężczyzna mieszkał w Zaułku Banaszczyków. W jednym z tych niewielkich domków, co to ze względu na szczupłość działek miały izby zbudowane szeregowo, jedna za drugą. Wywodził się z mniejszego konara bogatego w gałęzie drzewa rodowego. Po godzinach pracy w fabryce imał się różnych zajęć społecznych przynoszących też niewielkie korzyści materialne. Miał dwóch synów. Starszy, Janek wyuczył się na inżyniera. Spodobała mu się Irena Pawłowska, prawnuczka Józefa Motyki. Urodziwą tę dziewczynę powołano do Służby Polsce. Babcia Józefa Gąsior była bardzo dumna, kiedy wnuczka na przepustce paradowała po wsi. W nowiutkim zgrabnym mundurku wyglądała tak uroczo, że chłopaki chcieli sobie za nią oczy wypatrzeć. Ona jednak została Janka żoną. Syn Bogdan bywało przyprawiał matkę Helenę o palpitacje serca, kiedy pilotowany przez niego samolot ślizgał się po wierzchołkach przydomowych drzew podczas wykonywanych nad rodzinnym domem akrobacji. Dwa razy w tygodniu pan Stasinek siedząc przy brydżowym stoliku odrywał od rolki i sprzedawał bilety do kina. Te normalne kosztowały po jeden złoty i dwadzieścia groszy. Ulgowe były w połowie tej ceny. Podczas sprzedaży kasjer rygorystycznie przestrzegał wyznaczonego progu wiekowego na dany seans, często ku rozpaczy uczniów zgromadzonych tłumnie w poczekalni. Drzwi na salę projekcyjną blokował groźniejszy od Cerbera Franek Niemowa, czyli Franciszek Gorzałkowski. Franek przepuszczał tylko osoby z ważnymi biletami. Na próbę wymuszenia bądź oszustwa reagował groźnymi pomrukami. Nielegalnie na salę kinową nie prześlizgnęła się nawet mysz. Podczas wyświetlania kroniki kasjer liczył utarg, bilety i sporządzał raport kasowy. Chwilę po rozpoczęciu właściwej emisji znikał a dowództwo przejmował jeden z operatorów, Grzegorzewski lub Rejniak. W ciemnej sali pod sufitem smuga światła niosła ruchomy obraz na ekran z białego płótna. Zwinięty w rulon ekran opuszczano z góry na proscenium tuż przed seansem. Wola kochała kino. Regułą była kompletnie wypełniona sala. Tłoczno bywało na drewnianych ławkach, więc siadano także na rozkładanym stole pingpongowym oraz na pryzmie materaców służących do montowania maty zapaśniczej, Na materacach było miękko a widoczność komfortowa. Z czasem materace zapachniały potem przelanym przez zapaśników a co gorsze zadomowiły się w nich.małe, czerwone pchły kąsające dotkliwie kinomanów w intymne części ciała. Emocje wywołane filmową fabułą były tak mocne, że pokąsani dopiero po wyjściu z kina zaczynali odczuwać bolesne skutki ataku insektów. Repertuar składał się z filmów radzieckich i pozostałych z grubsza po połowie. Na przełomie tygodnia chłopcy wypatrywali Banaszczyka idącego przez wieś ze zrulowanym afiszem. Zdarzało się, że był to oryginalny plakat, dzieło artysty odnoszące się do przesłania filmu. Najczęściej jednak pan Stanisław wywieszał na słupie od światła standardowy afisz z nadrukiem: Kino Chemik zaprasza i dopisanym kolorową kredką tytułem, krajem produkcji i godzinami seansów. Wbijając pinezki w drewniany słup kiniarz patrzył podejrzliwie na otaczających go wianuszkiem chłopaków nie całkiem słusznie podejrzewając małolatów o przedwczesne zrywanie aktualnych jeszcze afiszów. Zdarzało się, że plakat oderwał wiatr, pijak czy bezmyślny matoł. Film radziecki zawsze witany był przez miejscowych kinomanów jękiem zawodu. Z braku możliwości wyboru też się je oglądało, szczególnie, jeśli chodziło o filmy wojenne, gorzej, jeśli głosiły apoteozę rzekomych przodowników pracy i nauki. Zasłużonym uznaniem cieszyły się filmy polskie, największym wtedy jak pokazywały Polaków sprawiających łomot Niemcom. Stopień atrakcyjności filmu usiłowało się określić na podstawie analizy tytułu, co nie zawsze się udawało. Niekiedy tytuł mniej mówił o filmie niż kraj jego produkcji. Dotyczyło to filmów wyprodukowanych na zachód od Łaby, głównie w USA. Amerykańskość była najlepszym wabikiem na widzów. Ludzie szli do kina bez namysłu jak do światła ćmy. Marzeniem było napatrzeć się na blichtr zakazanego świata. Uszczknąć coś z tej obrzydzanej przez oficjalną propagandę kapitalistycznej zgnilizny. Można wymienić wiele powodów, dla których ludzie oblegali kino, ale wszystkie razem rzucone na wagę znaczyły mniej niż smaczek scen erotycznych. Kiedy tylko zaczynały się tak zwane momenty napięcie na wyciszonej dotąd sali sięgało zenitu? Dziewczyny histerycznie piszczały a chłopaki podpowiadali amantowi kolejność elementów akcji miłosnej. Bywało, że publiczność trzeba było uciszać. Najgorzej było, jeśli podczas miłosnych igraszek zerwała sie filmowa taśma. Reakcją było głośne tupanie widzów, którzy czegoś takiego nie zamierzali operatorowi wybaczyć. Podejrzewali, że wyświetla film będąc w stanie nietrzeźwym. Czy tak było? Dokładnie nie wiadomo. Nie ulegało jednak wątpliwości, że przysyłane do Woli kopie bywały sfatygowane ponad miarę. Stąd duże ryzyko przerwania transmisji w najmniej spodziewanym momencie. W sezonie jesienno- zimowym zakładowa świetlica była bez wątpienia najlepiej ogrzanym miejscem użyteczności publicznej w środkowym rejonie kraju, bo podłączona do fabrycznej sieci grzewczej zasilanej gorącą parą. Niestety kino nie miało takiego luksusu jak szatnia. Ciepło i milutko było tylko do momentu ukazania się na ekranie napisu „kaniec filma’’, potem zapalało się światło a ludzie przez otwarte szeroko drzwi zanurzali się w zimną noc i co sił w nogach pędzili do domów dzwoniąc po drodze zębami od nagłego chłodu przenikającego człowieka do szpiku kości. Komentarze i zachwyty nad filmem musiały poczekać na bardziej sprzyjającą porę. Tak sobie wszystko biegło utartym szlakiem, aż stało się. Przez fabrykę a potem przez wieś poszła fama, że będą podłączać telewizor. Był 1957 rok, O telewizji się słyszało, ale jeszcze nikt we Woli telewizora nie widział. W tym pamiętnym dniu sala wypełniła się ludźmi jak na amerykańskim filmie. Operator przekręcił gałkę i ekran zaświecił. Zaczęło coś migać, skakać i chrobotać w pudle. Wreszcie sie uspokoiło i zaczął sypać śnieg. Cały ekran wypełnił się białymi plamami. Nic więcej się nie działo. Zdenerwowany operator próbował coś zmienić używając przeróżnych pokręteł i wreszcie coś drgnęło, W tej śniegowej masie zamajaczyły kształty ludzkich głów. Obraz nabierał kontrastu i ostrości. Z bliska można było dostrzec nawet rysy twarzy. Z daleka nie było widać nic. Wśród ciekawskiej gawiedzi zapanowała atmosfera ogólnego rozczarowania. W porównania do kinowego obraz telewizyjny był tylko namiastką i przypominał niekiedy chińskie cienie. Wśród gromadki operatorów nie mogło zabraknąć Stanisława Banaszczyka. Był też jego syn Bogdan i Remigiusz Stasiński, który obsługiwał odbiornik z właściwą dla siebie celebrą. Oglądanie telewizji wkrótce zdominowało czas wolny uczniowskiej gromady. Wymiar czasowy programu systematycznie się powiększał. Magnesem stała się cykliczność nadawanych audycji. Fabuły filmów nadawanych w odcinkach całymi tygodniami utrzymywały widzów w napięciu. W kinie z końcem seansu bohaterowie odchodzili. Widzowie jednak pragnęli dalej śledzić ich losy. Telewizja spełniła to pragnienie tworząc i emitując wieloodcinkowe sagi rodzinne. Za oglądanie telewizji w świetlicy nie trzeba było płacić a darmocha jest magnesem niezwykle skutecznym, szczególnie wtedy, gdy otwiera dostęp do atrakcyjnych treści. Widomo, że co zakazane jawi się atrakcyjnym po wielokroć. Do dobrego końmi nie zaciągniesz, do złego same nogi niosą Pierwsze przekręcenie gałki telewizora w fabrycznej świetlicy na oczach ciekawej świata młodzieży zaowocowało w Woli przełomem w społecznej świadomości. Plotkowanie w wiejskich opłotkach przestało być dominującą formą wymiany informacji. Znikały w tym czasie relikty dawnej kultury materialnej. Zaginęły definitywnie drewniane chodaki w tym także te sławne w całości wydłubane w drewnie, noszone od niedawna przez Wojciecha Bartyzela. Wszechwładna telewizja przegrywała jeszcze tylko z urokami lata. Wraz z pierwszym wysypem jagód świetlica pustoszała. Od pól, łąk i lasów szło słoneczne wezwanie. Nie cała młodzież mogła się cieszyć urokiem wakacji. Dorastające dzieci gospodarzy musiały wziąć na siebie znaczny ciężar typowych dla lata zajęć. Tak to już było w miarę jak piękniał świat, obowiązków przybywało aż do bólu. Jednym dosuszane pogodnie siano niosło woń aromatycznych ziół, innym pachniało potem wylanym w promieniach palącego słońca. Dziewczyny pomagały matkom w obejściu i w domu. Chichotały w opłotkach, gdy już zapadł zmrok. Talunia Młoczkowska, Relka Motyka, Bronia Stefaniak i Marysia Paszta także podczas wakacji trzymały się razem. Chłopcy kradli czas przeznaczony na wypas krów i suszenie siana, żeby się wykąpać w głębszych miejscach strumyka płynącego przez łąki. Przy okazji łapali ryby wielkim, wiklinowym koszem. Wicek Motylski, Zygmunt Motyka, Władek Raczyński, Karol Kowalski i Zdzisiek Kazub przebywali na łąkach z gromadą rówieśników od świtu do nocy ledwie w południe wpadając na obiad do domu. Niektórzy kosztem obiadu odwiedzali w południe miejsce tajemnicze. W Kacprowie mielił mąkę młynarz Mikołowski. Zapora spiętrzała wody rzeczki w rozległy staw. Stamtąd spadała z pluskiem na drewniane młyńskie koło, Nieco w górę rzeczki ciągnęły się rozległe łąki. Tam w płytkawej, ciepłej wodzie wolska młodzież urządzała sobie kanikułę. Pluskali się wesoło w kompletnie zmąconej wodzie. Niektórzy jednak szukali ciszy i odosobnienia. W miejscu gdzie Koza wśród szuwarów wpadała do stawu było tajemne przejście pod baldachimem ułożonym z drżących, wilgotnych liści. Tataraki i trzciny rozstępowały się na boki robiąc miejsce przejrzystej niebieskawo-zielonkawej toni. Lustro wody marszczyło się leciutko błyskając przefiltrowanym przez liście słonecznym światłem. Delikatny chłód wychodził zapraszając rozgrzane ciało na pieszczoty. Kąpiel pachniała nieprzytomnie wonią zaczarowanego lata. Takie spotkania z cudami natury gasiły fascynację magią ruchomych obrazków, przynajmniej do czasu, kiedy chłodny wiatr zacznie pozbawiać liści wyniosłe graby w parku Krzysztoporskich.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Z okazji radosnych Świąt Wielkanocnych składam wszystkim mieszkańcom Woli Krzysztoporskiej i sympatykom tej miejscowości rozsianym po szerokim świecie życzenia wszelkiej w życiu pomyślności.Wasz Włodzimierz Dajcz.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Wieść gminna o bohaterskich wyczynach partyzantów wędrowała z ust do ust. Przyjemnie było posłuchać wieczorami o legendarnych zmaganiach nielicznych, źle uzbrojonych oddziałów, które toczyły zwycięskie potyczki z uzbrojonymi po zęby watahami Gestapo, SS i Wermachtu. Rosła wtedy a słuchaczach duma narodowa, szczególnie, kiedy skutecznie ją wspierała kolejna, litrowa butelka wypitego samogonu. Nie inaczej było jak weszli Ruscy. Funkcjonariusze NKWD, a później Urzędu Bezpieczeństwa i milicji tropili resztki partyzanckich ugrupowań, które odmówiły złożenia broni i podjęły walkę z nowym okupantem. Powojenne, zbrojne podziemie budziło wśród ludności mieszane uczucia, niektórzy z sympatią wyrażali się o bojownikach walczących z władzą ludową. Tak myśleli przede wszystkim ci, których los bezpośrednio z nimi nie zetknął. Innego zdania byli ludzie, którzy doświadczyli osobistych kontaktów z antykomunistyczną partyzantką. Im bardziej się oddalał wojenny czas i normalizowało codzienne życie tym gorsze było morale tych zbrojnych grup nazywanych przez komunistów bandami. Dobrze było pogadać wieczorami o ludziach z lasu, którym przypisywano brawurę i czyny graniczące z fantazją. Dobre wieści z podziemia krzepiły w ludziach siłę przetrwania, tak było za Niemców. Za Ruskich partyzanci mścili się na ubekach, milicjantach i kapusiach. To była jedna strona medalu, niby chwalebna i chętnie eksponowana, ale była też strona mroczna, wstydliwie ukrywana. Ukrywający się partyzant musi jeść, na grzybach i jagodach nie wyżyje. Nie ulegało, więc wątpliwości, że ciężar utrzymania podziemia spadał na barki miejscowej ludności chłopskiej. Ludzie obrabowani przez Niemców i Sowietów nie mieli prawie nic i często głodowali. Bywało tak, że za dnia funkcjonariusze ludowej władzy zabierali gospodarzowi resztę zboża, trzymaną na zasiew. Pod osłoną nocy zaś łomotali do drzwi partyzanci żądając bimbru i żywności, jeśli nie dostali szlachtowali chłopu ostatniego prosiaka. Z czasem zdemoralizowane grupy zbrojne przestały się zadawalać rekwizycją żywności. Interesowało ich złoto i kosztowności. Było tego wprawdzie w ubogich wsiach tyle, co kot napłakał, ale patrioci z lasu nie gardzili ślubnymi obrączkami i innymi mniej cennymi przedmiotami. Nową specjalizacją leśnych stał się rabunek sklepów. Najlepiej, jeśli to były sklepy prywatne, bo zaskoczony właściciel oddawał pod groźbą użycia broni trzymane w domu pieniądze. Ofiarą rabusiów padały też sklepy spółdzielcze, głównie tekstylno-obuwnicze, gdzie przechowywano bele sukna o dużej wartości. We Woli przy ulicy Kościuszki stoi budynek wzniesiony niemałym trudem przez spółdzielców w latach międzywojennych. Mieściło się tam skromne biuro i gospoda „Kasia”. W głównej części budynku za potężnymi kratami i drzwiami obitymi blachą urządzono sklep tekstylno- odzieżowy. Po wojnie właśnie ten sklep stał się celem akcji bojowych zbrojnego podziemia. Na nic zdały się zabezpieczenia. Oświetlenie i stróż na etacie. Na widok nadchodzących głęboką nocą uzbrojonych ludzi, największym marzeniem stróża było schować się do mysiej nory. Pełniący kolejno wachtę mieszkańcy udawali ślepych i głuchych, a jeśli ktoś zauważył coś podejrzanego, za Boga nie odważył się uderzyć w wiszący na słupie żelazny lemiesz i milczał ja grób. Partyzanci nigdy nie żartowali i wymierzali donosicielom dotkliwe kary, od brutalnego pobicia po rozstrzelanie. Z upływem czasu te zbrojne watahy nie udawały nawet, że walczą z komuną, do cna zdemoralizowane, korzystając z powojennego chaosu trudniły się tylko rabunkiem, poszukiwaniem bulwersujących przygód i mocnych przeżyć. Większość tych rabusiów skutecznie ukrywała się przed bezpieką, ale nie byli w stanie ukryć się przed wzrokiem i językami mieszkańców, ani oni ani ich zdobyte niegodnie bogactwo. Takie były fakty zacierane jednak dość skutecznie w społecznej świadomości przez upływający czas. Z biegiem lat okazało się, że upływ czasu tak bardzo niesprzyjający faktom okazał się o wiele łaskawszy dla mitów. Starzejący się świadkowie tamtych wydarzeń ze zdumieniem spostrzegli, że watażkowie i rabusie zmienili się po latach w bohaterów nadstawiających piersi do zawieszania orderów i bez wstydu korzystający z niezasłużonych przywilejów. Rodziny pokrzywdzonych ze zdumieniem i grozą patrzyły na swoich prześladowców, gromadzących się pod zawołaniem Bóg, Honor, Ojczyzna. Nie pierwszy to i nie ostatni przykład bezczelnej hucpy, bo odwracanie kota ogonem jest głęboko zakorzenioną cechą w naszej świadomości.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
W S P O M N I E N I A J Ó Z E F A W Sądzie Pokoju W przeddzień Świętego Mikołaja, 5 grudnia 1927 roku wyznaczył notariusz Grzankowski wizytę Józefowi w swoim piotrkowskim biurze. Zbieżność terminu spisania aktu w Repetorium numer 2034 z wizytą świętego, rzekomo rozdającego prezenty mogła sugerować, że Józef z notariuszem działając wspólnie i w porozumieniu szykują się do wręczenia komuś jakiegoś suweniru. Wprawdzie powszechnie wiadomo, że nie święci garnki lepią a na pewno niczego materialnego nie rozdają, niemniej trudno byłoby Józefowi o lepszy moment do sporządzenia aktu darowizny na rzecz swoich dzieci: Józefy i Wojciecha. Darczyńca zbliżając sie do połowy ósmego krzyżyka, czując chłód i mrok nadciągającej śmierci postanowił podzielić między swoje dzieci wszystko co posiadał, czyli chłopskie gospodarstwo z ziemią, budynkami oraz żywym i martwym inwentarzem. Oddawał swoim następcom nie tylko to, co odziedziczył po ojcu Filipie, ale także to, co dokupił za ruble i złote zdobyte ciężką harówką całego swojego i żony Katarzyny życia. Od dziecka służył ziemi, rodzicielce, obdarzony nadzwyczajnym zdrowiem, tężyzną fizyczną i rozumem nie od parady. Dokupując gruntu powiększył niewielką zagrodę, którą ojciec otrzymał na własność mocą carskiego ukazu z 2 marca 1864 roku a wcześniej zrosił krwią i potem, podobnie jak jego przodkowie przybyli tu na Równinę Piotrkowską w XIV wieku z magnackim rodem Krzysztoporskich. W dniu uwłaszczenia Józef miał zaledwie jedenaście lat, ale pamiętał tak jakby to było wczoraj, tę powszechną radość licznych rodzin w całej, składającej się z 21 zagród wiosce, wielką satysfakcję skażoną może nieco nutką tradycyjnej, chłopskiej nieufności. A dziś zawinięty w kożuch do samej ziemi z wysoko postawionym kołnierzem w barankowej czapie imitującej karakułę siedział na wozie obok syna Wojciecha i zięcia Józefa Gąsiora. Wóz podskakiwał na grudzie raźno ciągniony przez parskające na mrozie konie po wyboistej drodze do Piotrkowa. Mieli do przebycia 12 wiorst traktem pełnym zamarzniętych kałuż z koleinami wyrzeźbionymi przez żelazne obręcze kół jeżdżących tędy pojazdów. Droga była w fatalnym stanie, chyba od zawsze. Wydawała mu się dziś równie trudna do przebycia jak przed trzydziestoma siedmioma laty. Tyle tylko, że wtedy był ciepły lipiec a on miał w kościach o tyle właśnie lat mniej. Sam wtedy powoził koniem siedząc na wozie wyposażonym w pleciony kosz. Jadąc sięgał co jakiś czas do miejsca na piersiach, gdzie pod koszulą ukrył woreczek przywiązany do tasiemki przewieszonej przez szyję jakby nie dowierzał, ze jest na swoim miejscu mimo iż czuł chłodny dotyk i ciężar srebrnych monet. Mimo wybojów droga w środku lata była bardziej przejezdna niż w innych porach roku więc w niespełna dwie godziny Stanął przed rogatkami kolei warszawsko – wiedeńskiej. Natenczas właśnie przejeżdżał po lśniących w słońcu szynach pociąg zwalniając przed dojazdem do piotrkowskiego dworca. Dymiąca i parskająca lokomotywa ciągnęła kilka wagonów oznaczonych cyframi według klas od pierwszej do trzeciej, zależnie od komfortu oferowanego podróżnym. W otwartych oknach Józef widział ufryzowane głowy wytwornych kobiet obwieszonych widoczną z daleka biżuterią. Doskonale rozróżniał kolory szlachetnych kamieni w złotej oprawie naszyjników bowiem z natury był dalekowidzem, więc z dalszej odległości widział lepiej jak z bliska. Od kolejowej rogatki do właściwego miasta dzieliło go jeszcze półtorej wiorsty, choć za sprawą kolei tu i ówdzie, niemal w szczerym polu wyrastały wzdłuż torów jakiś składy, warsztaty i małe fabryczki. Właściwe miasto zaczynało się dopiero za mostem na Strawie przecinającej wyjazdową ulicę nazywaną Krakówką. Stary gród skoncentrował się na niewielkim pagórku otoczony był do niedawna murami obronnymi zburzonymi przez gubernatora przekonanego, że bramy i baszty trzymają w okowach kipiący miejski żywioł. Musiał mieć rację bo wkrótce po tym substancja miejska zaczęła się wylewać z ciasnego gorsetu Starego Miasta tworząc nowe enklawy i łączące je ciągi uliczne. Józef z zainteresowaniem przyglądał się panoramie miasta z dominującej po prawej stronie sylwetą farnego kościoła pod wezwaniem św. Jakuba z charakterystyczną wieżą ceglaną na tle błękitnego nieba. Po lewej, zachodniej stronie pyszniła się potężna bryła klasztoru Bernardynów, mając obok kolumnę z figurą św. Antoniego. Nie było jeszcze wtedy wspaniałego pałacu gubernatora, który później wielokrotnie budził w nim podziw, jeszcze podczas budowy i podczas poświęcenia w 1905 roku. Wtedy dość często jeździł na Świński Rynek. Wprawdzie bliżej mu było do miasteczka Rozprza, ale gdzie tam było upadającej osadzie do gubernialnego Piotrkowa, liczącego już czterdzieści tysięcy mieszkańców. Wśród całej plejady budynków i kamienic szczególnie przyciągał jego uwagę zwalisty gmach na tyłach kościoła Pijarów, gdzie według opowiadań mieszczan mieściła się słynna szkoła w której nauki pobierali tak sławni ludzie jak Stanisław Konarski i Stanisław Małachowski. Dziwnym zrządzeniem losu pół wieku później absolwentami tej szkoły mieli zostać trzej jego prawnukowie co Józef jakby instynktownie przeczuwał. Teraz jednak kolebał sie swym zaprzęgiem po nierównych miejskich brukach i przyglądał się ludzkiej gromadzie zaludniającej ulice stolicy guberni. Ten ruch i gwar fascynował go w mieście najbardziej, więcej niż wysokie domy i potężne świątynie. Z potęgą i pięknem świątyni był przecież oswojony we własnej parafii, do której chodził jak inni w niedzielę, jeśli tylko stan drogi z Woli do Bogdanowa na to pozwalał. Niestety droga była kręta, nierówna, pocięta koleinami. Obok biegła wydeptana przez pieszych ścieżka. Tą ścieżka szli pięć wiorst parafianie do starego, słynnego, potężnego, bogdańskiego kościoła. Latem szli boso. Nie z fanaberii lecz z konieczności. Tuż przed kościołem myli nogi w stawie i zakładali buty, które należało oszczędzać bo często musiały wystarczyć na całe życie. W niedziele i święta Bogdanów stawał się ludnym miejscem, szczególnie w czerwcowy odpust obchodzony pod wezwaniem Świętej Trójcy, ale gdzie tam mu było do Piotrkowa. Józef bardzo lubił przyglądać się ludziom chodzących ulicami. Dziwił się mężczyznom spacerujących w odświętnych tużurkach, choć był to wtorek, zwykły, powszedni dzień. Zauważył też dwie strojne damy wysiadające z powozu na zakurzoną ulicę. Ubrane były zbytkownie w jedwabne, powłóczyste suknie, przemyślnie uszyte.Na taką suknię musiało wyjść z piętnaście łokci jedwabiu po rublu za łokieć – oceniał w myślach. Licząc za kunsztowne szycie ze dwadzieścia pięć rubli taka kreacja musiała kosztować około 40 rubli, tyle samo co dwie morgi ziemi, ziemi żywicielki. Miasto było miejscem ogromnych kontrastów. Obok elegancko ubranych mieszczan wegetowali tu okryci łachmanami i oblepieni brudem żebracy. Nazywano ich też dziadami kościelnymi, bo trzymając w rekach sękate kostury wystawiali przed kościołami swoją nędzę na widok publiczny licząc na wrażliwość tych lepiej przez los obdarzonych. Kiedy taka wytworna kobieta wstępowała na schody świątyni ciągnęła za sobą smugę wonnych perfum przez wydzielany z ciał i łachmanów straszliwy odór żebraczej nędzy. Przeganiani przez stójkowych po pewnym czasie wracali albo przenosili się pod inne kościoły bo nie mieli dokąd pójść. Zadziwiał i fascynował Józefa ów ruch, ta wrzawa, gwar rozmów toczonych niekiedy w tempie gwałtownej gestykulacji, niczym na targowisku. Całe miasto było w pewnym sensie jednym wielkim targowiskiem. Po bruku turkotały koła wyładowanych, ciężkich wozów, ale też lekkich dorożek wożących bogato ubranych pasażerów. Obrazu miasta dopełniali żandarmi stojący przed cyrkułem oraz paradujący w barwnych, galowych mundurach sołdaci z miejskiego garnizonu, chroniący rosyjskiego gubernatora Piotrkowa. Na Placu Mikołajewskim nazwanym tak ku czci Najjaśniejszego Pana, cara Mikołaja II w budynku pod numerem 73 mieścił się Sąd Pokoju i Kancelaria Hipoteczna .Obok kancelarii funkcjonowało biuro Notariusz Floriana Dąbrowskiego. To biuro było celem podróży Józefa, ale zanim wszedł do budynku sądu musiał zająć się koniem. Wyprzęgnął Gniadego i uwiązał przodem do wozu, zdjął mu wędzidło i odkrył żłóbek z obrokiem. Zdrożony koń zrazu powoli a z czasem bardziej ochoczo zabrał się do jedzenia a gospodarz dokładnie zlustrował swoje ubranie przed wejście do urzędu. Z powodu lipcowego upału Józef był bez marynarki. Do czarnych spodni i butów nosił kamizelkę tej samej barwy założoną na białą koszulę, świeżo odprasowaną, zawiązaną po szyją ozdobną tasiemką. W miejsce guzików były przyszyte były małe, ozdobnie z drewna wykonane kołeczki. Ubranie było porządnie skrojone i uszyte u dobrego krawca. Józef bowiem przywiązywał dużą wagę do wyglądu osobistego i nosił się tak jak gospodarzowi przystało. Chłop to był na schwał i prezentował się adekwatnie do opinii wójta gminy Krzyżanów w wydanym przez pisarza gminnego zaświadczeniu. A tam stało po rosyjsku, że Józef Filipowicz Motyka, poddany rosyjski należy do stanu chłopskiego, jest wyznania rzymsko-katolickiego, zajmuje się wiejskim gospodarstwem rolnym jako stały mieszkaniec wsi Wola Krzysztoporska oraz właścicielem zagrody, którą zapisał mu ojciec Filip Pawłowicz Motyka. Upewniwszy się, że prezentuje się godnie wszedł Józef do budynku sądu, odnalazł biuro notarialne i nacisnął ozdobną, mosiężną klamkę. Drzwi otworzyły się i wszedł do przedpokoju notariusza. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – chłopskim zwyczajem pozdrowił obecne w pomieszczeniu osoby. - Na wieki wieków. Amen – odpowiedział praktykujący u notariusza dependent A po uważnym przyjrzeniu się interesantowi – zapytał. - Jak się nazywacie gospodarzu i po co przyszliście? Józef wymienił swoje nazwisko i cel w jakim przybył po czym rozejrzał się po pokoju, którego ściany obstawione były ozdobnymi szafami pełnymi książek a meble pokryte amarantowym utrechtem. Następne drzwi prowadziły do gabinetu notariusza. Dependent kazał Józefowi czekać. Otworzył te drzwi i wszedł do środka z informacją o przybyciu kolejnego interesanta. Józef ponownie rozejrzał się po pokoju. Pod oknem wyposażonym w ciężkie story stała ława misternie wykonana z jakiegoś szlachetnego drewna. Siedział na niej starszy mężczyzna z brodą w jasnym tużurku z białą laseczką na kolanach i takim samym cylindrem. W pewnej odległości od tego wytwornego pana stało trzech Żydów z pejsami w chałatach i jarmułkach. Rozmawiali w języku ijdysz, co Józef rozpoznał bez namysłu bowiem Starozakonni byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli nawet wejścia nowego interesanta. Morze dlatego, że mówili podniesionymi głosami, żywo przy tym gestykulując jak gdyby się kłócili. Być może jednak tylko omawiali jakąś transakcję z pobudliwością charakterystyczną dla ludów Wschodu. Przerwali tylko na chwilę swoją dyskusję w momencie, kiedy dependent wrócił z gabinetu i zwracając się do Józefa powiedział: - Powiadomiłem Floriana Pantaleonowicza o waszym przybyciu. Kazał wam czekać na wezwanie. Józefowi przyszło czekać dość długo więc siedząc na krześle zamyślił się głęboko. Ojciec zapisał mu notarialnie siedem mórg ziemi do, której pełne prawo własności nabył z mocy carskiego dekretu. Ten zapis uczyniony Józefowi miał ostatecznie potwierdzić nieodwracalność skutków aktu uwłaszczeniowego. W wieku 24 lat wstąpił w związek małżeński a rok później w 1878 roku miejscowa, domorosła akuszerka, bardzo doświadczona bo sama urodziła kilkanaścioro dzieci odebrała przy porodzie żony Katarzyny zdrową córeczkę. Dziewczynka jako pierwsze dziecko w rodzinie otrzymała imię po ojcu. Józef kochał córeczkę, ale ambicja nakazywała mieć też męskiego potomka. Uważał, że ciąży na nim odpowiedzialność zachowanie ciągłości starego, chłopskiego rodu, tego był absolutnie pewien. Mijały kolejne lata a jego gorące pragnienie pozostawało niezaspokojone. Nie był człowiekiem wylewnym i nie zdradził się, że cierpiał w skrytości swego serca. Nie miał bowiem komu przekazać wiedzy o tajnikach służby ziemi żywicielce. Kogo miałby wdrożyć do panowania i opieki nad koniem, tym żywym motorem napędowym gospodarstwa Kogóż miałby uczyć trudnej sztuki uprawy, nawożenia i płodozmianu, chować zwierzęta gospodarskie, naprawiać narzędzia i sprzęt rolniczy, jak dbać o rodzinę o całą wiejską zagrodę? Na te retoryczne pytania nie znajdował żadnej sensownej odpowiedzi. Do czasu. Nadszedł bowiem szczęśliwy 1888 rok. Pod tą szczególną datą narodził się Józefowi wymarzony syn. Wcześniej modlili się do św. Wojciecha w intencji narodzenia chłopca więc dali mu jego imię. Teraz szczęśliwy ojciec miał już dwoje dzieci a gospodarstwo nie na tyle duże, żeby je dzielić na części. Gospodarski honor wymagał obsadzenia syna w rodzinnej zagrodzie i odpowiedniego wyposażenia córki. Najbardziej cennym i pożądanym posagiem była ziemia, więc Józef jako człowiek honoru postanowił ziemi dokupić, żeby zapewnić obojgu dzieciom stabilną przyszłość. Oszczędny i myślący o przyszłości od dawna składał kopiejkę do kopiejki, ale tylko w monetach ze szlachetnego kruszcu. Doświadczenie uczyło go, że wielu ludziom papierowe ruble poszły z dymem, ale nie tylko pożaru się bał. Dewaluacja o tyle bywała łaskawsza, że zabierała tylko część oszczędności, ale strata bolała nie mniej. W okresie wojny krymskiej o niepomyślnym dla Rosji przebiegu i zakończeniu papierowe rosyjskie pieniądze znacznie straciły na wartości. Najlepszą lokatą była ziemia, więc kiedy zebrał odpowiednią kwotę a nadarzyła się właśnie nadzwyczajna okazja przystąpił do dzieła. Zmarł Franciszek Jerzyniecki właściciel działek na Małym Kozubie, Ruścu i Komornickim a pozostała po nim wdowa Konstancja z domu Jędraszczyk i cztery zamężne córki: Marianna Wiktorowska, Józefa Jankowska, Antonina Mąkolska i Florentyna Orecka. Na rzecz tej ostatniej matka i siostry przelały swoje prawa. Po zaspokojeniu roszczeń rodzinnych Orecka postanowiła sprzedać cztery morgi ziemi Transakcja została pomyślnie uzgodnioniona, pozostało więc dokonanie odpowiednich wpisów w księdze aktów notarialnych. Dlatego właśnie Józef siedział w tym upalnym, lipcowym dniu na krześle w przedpokoju kancelarii. Z zamyślenia wyrwał do głos dependenta, który urzędowo po rosyjsku wyrecytował stojąc w drzwiach gabinetu:

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Widowiskowe teatrum z Wandą Nowicką w roli głównej zagrane po mistrzowsku przez główne siły polityczne na sejmowej scenie, po raz kolejny przypomniało społeczeństwu starą prawdę, że koszula bliższa ciału niż sukmana. Władza i pieniądze zawsze chodziły i nadal chodzą w parze. Za pieniądze kupuje się władzę, a władza zapewnia dostęp do pieniędzy. Wanda Nowicka twierdzi, że broni interesów kobiet i jest tak być może, ale skoro władza otworzyła jej drzwi do skarbca, to dlaczego nie miałaby zadbać przede wszystkim o interes własny. Wszakże mówią; kijem tego co nie pilnuje swego. Nie byłoby nic szczególnego w zachowaniu wicemarszałkini, bowiem powszechnie znana jest fraza o wodzie sodowej, która uderza do głowy osobom nagle wyniesionym ponad szarą przeciętność bytowania. Gdyby nie postawa całej legislatury, która w głosowaniu nad jej odwołaniem zaaprobowała wątpliwą moralność wybrańców narodu, czerpiących z ogólnej kasy według własnych potrzeb, bez oglądania się na potrzeby tych, którzy ich wybrali. Trudno jakoś mimo dobrej woli dopatrzyć się szczególnych zasług, uprawniających wielką rzeszę urzędników państwowych i samorządowych do pobrania z podniesionym czołem dodatkowych pieniędzy za pracę. Tym bardziej, że wyniki badań opinii publicznej jednoznacznie wskazują na niezadowolenie przeważającej części społeczeństwa z pracy posłów, senatorów, całego rządu, poszczególnych ministrów oraz najważniejszych polityków zarówno obozu władzy jak i opozycji. Może to obawa, że nie zostaną ponownie wybrani skłania ich do finansowego zabezpieczenia się na przyszłość? Tak jednak nie jest, bowiem klasa polityczna tak skonstruowała ordynacje wyborcze i partyjne statuty, że wybór do organów przedstawicielskich zależy wyłącznie od umieszczenia kandydata na liście wyborczej przez partyjnego guru. Pieniądze na nagrody dla polityków i ich ludzi, o których głośno w ostatnim czasie stanowią tylko wierzchołek góry lodowej wobec milionów dodatkowo wypłaconym administracji w województwach, powiatach i gminach. Nic nie znaczą w tej sytuacji mętne tłumaczenia, że bulwersujące nagrody zostały przyznane zgodnie z prawem. Pozostają one rażąco wysokie w stosunku do uposażeń zwykłych ludzi. Polska jest wprawdzie państwem prawa, ale złego prawa uchwalonego przez rządzących, na własny użytek i dla własnych korzyści. Marnotrawstwo środków i sił było jednym z grzechów głównych gospodarki w Polsce Ludowej. Oponenci tamtego ustroju przypisywali przyczyny tego stanu rzeczy socjalizmowi. Okazało się jednak, że niekompetencja, nieudolność i korupcja obecnej władzy przerasta o niebo, niesławne doświadczenia tamtej nomenklatury. Przykładów nie da się zliczyć. Każdy kolejny bardziej bulwersujący od poprzedniego. Wybudowano lotnisko w Modlinie za pieniądze podatnika, z pasem startowym naszpikowanym grudkami marglu jak świąteczne ciasto rodzynkami; Tymczasem każdy domorosły betoniarz wie, że obecność marglu dyskwalifikuje kruszywo, gdyż ten wystawiony na działanie wody kruszy beton, w którym się znajdzie. Odpowiedzialnych za ten blamaż urzędników jak zwykle nie ma. Polska oszustwem stoi. Brak jest przyzwoitej alternatywy dla tej władzy. Nie poszły jeszcze w niepamięć występki IV RP. Przebywający w Nowym Jorku prezydent biednej Polski wynajął dla swojej świty całe piętro najdroższego hotelu. Indagowany o tą rozrzutność premier, prywatnie brat prezydenta oświadczył, że Rzeczpospolita jest zbyt dumna, żeby uprawiać dziadostwo. W takim razie dlaczego mamy w kraju tylu wykluczonych żyjących w nędzy i tylu doświadczających życia we wstydliwym ubóstwie? Państwo polskie to dziś państwo Tuska, Kaczyńskiego, Millera i kliku innych, pomniejszych, lecz wpływowych graczy politycznych. To państwo dramatycznie rosnących nierówności społecznych. Kraj ogromnych dysproporcji, od bezwstydnego bogactwa, jakże często o wątpliwej legalności, do wstydliwego ubóstwa pędzącego setki tysięcy młodych ludzi na zarobkową emigrację i żałosnej nędzy coraz większej rzeszy wykluczonych z podziału produktu społecznego. Tak ostrego podziału na ”My” i „Oni” jeszcze w Polsce nie było. Złowieszczej aktualności nabierają utwory wybitnych pisarzy XIX wieku. Nowele „Antek”, „Janko Muzykant” czy wiersz Konopnickiej „ W piwnicznej izbie” pasują jak ulał do dzisiejszej rzeczywistości. Krajem rządzi tajna korporacja stworzona przez postsolidarnościową klasę polityczną. To coś w rodzaju „Układu”, którym straszył Jarosław Kaczyński. Miał rację, tylko tyle, że on sam i jego frakcja są integralną częścią tego układu. Wprawdzie przywódcy dwóch największych ugrupowań szczerze się nienawidzą, ale w kwestii utrzymania się w na politycznej orbicie działacze wszystkich frakcji są na tyle zblatowani, żeby korporacja władzy mogła dobrze funkcjonować.

Sulejów » Praca dodatkowa, przez Internet,od 250 zł.
Zarób 250 lub więcej tygodniowo, wykorzystując własny komputer i własny czas. W celu uzyskania więcej informacji wyślij do mnie e-mail na adres [email protected]

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
[LINK]

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Ten ma władzę, kto ma siłę. Utrata siły jest równoznaczna z utratą władzy. Walka o dominację jest motorem napędowym ludzkiej cywilizacji. We wszystkich systemach społecznych od tyranii po demokrację zawsze chodzi o jedno i to samo. O zdobycie i utrzymanie władzy. Cała retoryka usiłująca przypisać uczestnikom tych zmagań szlachetne intencje to tylko mniej lub bardziej zręczny kamuflaż. To zasłona dymna kryjąca prawdziwe intencje dążących do hegemonii podmiotów życia politycznego, pozwalająca im łatwiej ujarzmić lub chociażby podporządkować sobie resztę populacji. W dzisiejszych czasach jest trudniej niż kiedykolwiek skupić całą władzę w rękach jednej osoby, a nawet formacji. Jeśli więc nie można przejąć całej puli, należy przy pomocy wszelkich, możliwych do zastosowania środków wyrąbać sobie jak największą część owego plastra miodu nazywanego sferą rządzenia. W III Rzeczpospolitej trwa właśnie widowiskowy spektakl przed zafascynowaną publicznością, której liczebność bije na głowę nawet tłumy wielbicieli telewizyjnych, mydlanych seriali. Na zapleczu tej sceny działają polityczni gracze. Wciskając odpowiednie guziki kreślą wektory, którymi z różnym skutkiem próbują sterować życiem społeczeństwa, według wyznawanych i głoszonych przez siebie ideologii. Wśród suwerenów za szczególnie potężny uchodzi Kościół. Za komunizmu Kościół katolicki w Polsce był ostoją konserwatyzmu i nie podlegał erozji podobnej do swoich zachodnich odpowiedników, wystawionych na niszczące działanie konsumpcjonizmu i popkultury. Z braku legalnej opozycji przyjął na siebie zadanie miękkiej konfrontacji z reżymem. Stanowił przewagę dla wszechobecnej i niemal wszechmocnej partii komunistycznej i moralne oparcie dla katolickiego społeczeństwa. Z tego powodu księża, a szczególnie hierarchowie byli, co najmniej w tym samym stopniu politykami, co kapłanami. Są przesłanki ku temu, żeby twierdzić, że tak zostało do dziś. Zasadność tej oceny potwierdzają wypowiedzi wysoko postawionych osób życia publicznego po śmierci prymasa Józefa Glempa. Więcej w nich faktów o tym, co ten szlachetny człowiek zrobił dla Polski jako polityk, niż o jego kapłańskich zasługach dla duszy ludzkiej. Dewizą rządzących w Polsce komunistów było zawołanie. – Partia kieruje, rząd rządzi. Komunizm upadł, ale zasada pozostała. Po pewnej modyfikacji przejął ją zwycięski Kościół. Konkordat, Komisja Majątkowa i wprowadzenie religii do szkół dało klerowi potężny wpływ na wszystkie dziedziny życia w kraju. Niestety w tym samym czasie Kościół musiał stawić czoła fali konsumpcjonizmu i laicyzacji, która po zniesieniu granic wdarła się ze „zgniłego” Zachodu do kraju z siłą wodospadu. Kompletnie nieprzygotowani do tej inwazji hierarchowie nie potrafili utrzymać rządu dusz, które ochoczo ruszyły używać życia i zupełnie ignorując siedem grzechów głównych zaciągały na konsumpcję coraz większe kredyty. Co gorzej tym samym tropem ruszył kler, dając tym samym zły przykład szeregowym katolikom. Z powodu braku osiągnięć na niwie ewangelizacji hierarchowie postanowili posłużyć się państwem do szerzenia prawd wiary, inspirując prawodawcę do wydawania nakazów i zakazów obwarowanych sankcjami z penalizacją włącznie. Episkopat dufający sobie, że jest dyspozytariuszem jedynej, objawionej przez Boga prawdy, uważa się za organ nadrzędny wobec państwa. Żądają, więc hierarchowie ustanowienia takich regulacji prawnych, które wprowadziłyby w Polsce system oparty na społecznej nauce Kościoła. Nic, więc dziwnego, że nie tylko nie liczą się z pragnieniami i potrzebami ludzi myślących inaczej, lecz z podziwu godną konsekwencją zwalczają wszelkie inicjatywy legislacyjne zmierzające do prawnego uregulowania statusu mniejszości seksualnych. Polem bitwy światopoglądowej bywa najczęściej sala Sejmu, gdzie prawicowa, inspirowana przez Kościół nadreprezentacja poselska nie dopuszcza do debaty nad jakąkolwiek legalizacją jednopłciowych związków partnerskich i do pozytywnego unormowania leczenia bezpłodności metoda in vitro. Katolicy mają prawo wierzyć, że Kościół jest święty, bo jest w nim Duch Święty, ale dla niekatolików jest to tylko godna szacunku wspólnota wierzących, której duchowi przywódcy nie mają prawa zabraniać innym żyć według własnych upodobań, o ile te nie naruszają praw innych ludzi. Nie powinni łączyć tego co Boskie z tym co cesarskie. Chrystus nie pisał listów do rzymskich senatorów i nie podejmował prób uzyskania wpływu na rzymskie prawo. Nie brał udziału w państwowych uroczystościach. Głosił swoją naukę ludziom, pokazywał im drogę prowadząca do zbawienia. Dziś Kościół Chrystusowy ma nieporównywalnie większe możliwości głoszenia ewangelii od swego, Boskiego założyciela. Do dyspozycji polskiego duchowieństwa stoi tysiące świątyń, zapełniających się wiernymi. W tysiącach szkół młodzież chodzi na lekcje religii. Głoszący Słowo Boże i społeczną naukę Kościoła mogą korzystać z elektronicznych i papierowych mediów. Zwrócono Kościołowi z naddatkiem zabrany przez komunistów majątek. Atakowane często przez księży za bezbożność państwo utrzymuje ich za pośrednictwem Funduszu Kościelnego. Może, więc nadszedł czas, aby nie obciążać wyłącznie innych za demoralizację katolickiego w większości społeczeństwa, tylko winnych poszukać także we własnych szeregach. Metoda wykluczania ze społeczeństwa ludzi niemieszczących się w oficjalnym kanonie ideologicznym źle się bowiem kojarzy i już dawno temu doszczętnie się skompromitowała.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Historia nauczycielka życia ma wiele dowodów na to, że każdy rewolucjonista, jeśli już rebelia, w której uczestniczy wyjdzie zwycięsko z dziejowego zakrętu, szybko i bez skrupułów porzuca szczytne hasła, które służyły mu za legitymację, uprawniającą do walki z ekipą dotychczas dzierżącą władzę. Nowa władza zawsze szybko wchodzi w pielesze, z których wyrugowała obalonych poprzedników. Zaczyna obrastać w tłuszczyk, ustanawia takie prawa i tworzy struktury, które mają zapewnić jej hegemonię nad społeczeństwem. Konia z rzędem temu z dzisiejszych prominentów który potrafiłby bezbłędnie wymieć 21 postulatów ogłoszonych w upadłej dziś stoczni, sformułowanych przez słynny Zakładowy Komitet Strajkowy. Wydaje się, że już nie chcą pamiętać o co walczyli, związkowi działacze szczodrze obdarowywani Orłami Białymi przez kolegę prezydenta. Po nieudanym eksperymencie z socjalizmem realnym, Polska w krótkim czasie cofnęła się mentalnie sto lat. Rozwarstwienie społeczne jest dziś nawet większe niż w szczytowym okresie rozwoju dzikiego kapitalizmu. Co gorzej idą w ruinę budowane przez lata z wielkim pietyzmem instytucje i systemy, regulujące wzajemne relacje elit z dołami społecznymi. Pod naporem chciwości wyrosłej na nieuczciwej prywatyzacji nowej burżuazji ulegają demontażowi zdobycze socjalne, którymi dawny system obdarzył ludzi, stanowiących trzon sił wytwórczych. O ośmiogodzinnym dniu pracy można już tylko pomarzyć, a dawne prawo do pracy zastąpił przywilej, skąpo przydzielany potrzebującym z wyjątkiem osób wybranych, korzystających z układów, dojść i rodzinno-koleżeńskich konotacji. Krokiem wstecz było powszechne podwyższenie wieku emerytalnego przy kosmetycznym modelowaniu przywilejów emerytalnych funkcjonariuszy państwa. Wprowadzony z propagandowym szumem tak zwany III filar emerytalny okazał się wielkim niewypałem dla emerytów i źródłem łatwych pieniędzy dla bezczelnych spryciarzy. Dziś z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że właśnie w tym celu został powołany do życia. Miejsce rozwiązań systemowych zapewniających ludziom będącym w przymusowej potrzebie godne korzystanie z pomocy państwa zajmuje teraz dobroczynność, a raczej chaos żebraczy, który w dużej części sprowadza się do wspomagania w drodze łaski biedaków, których wcześniej bezlitośnie się obrabowało na oczach prawa, napisanego na potrzeby nowej klasy posiadającej, dążącej do maksymalizacji zysków i pomnażania bogactwa ponad rzeczywiste potrzeby. Nie zmienia tej prawdy nawet wspaniała akcja charytatywna Jerzego Owsiaka, która pokazuje jak wielkie są zasoby ludzkiej solidarności, niestety odrzucone przez system oparty na chciwości, wyzysku, lichwie i spekulacji. Społeczeństwo w sposób nieodwracalny rozpadło się na dwa zasadnicze segmenty: beneficjentów przemian ustrojowych i wykluczonych z podziału produktu globalnego. Nowobogaccy zasiadają przy stołach uginających się od wszelkiej obfitości, spychając swych mniej zachłannych i zaradnych bliźnich do kuchni brata Alberta, cuchnących noclegowni, a w najlepszym przypadku przed drzwi biur pomocy społecznej. Zakotwiczenie naszego państwa w strukturach zachodniego świata zostało okupione utratą znacznej części odzyskanej na krótko suwerenności. W epoce globalizmu wszelka władza pochodzi od wszechmocnej oligarchii finansowej, więc rządy państw wielkości Polski są w pewnym sensie dyspozytariuszami i wykonawcami dyrektyw, narzucanych przez prawdziwych suwerenów, rezydujących w światowych centrach finansowych. W rezultacie rząd Rzeczpospolitej pełni tylko rolę zarządu krajowego, o ograniczonych prerogatywach. Mimo tej oczywistej podległości Warszawa dysponuje na tyle szerokim wachlarzem kompetencji, że każdego dnia toczy się na wielu frontach bezpardonowa walka o władzę nad krajowym chaosem, nazywanym jakby dla kpiny państwem prawa. Głównymi antagonistami w tej permanentnej batalii są dwie prawicowe formacje, wyrosłe na tkance ruchu społecznego nazywanego kiedyś „Solidarnością”. Upraszczając i trywializując co nieco można scharakteryzować te zmagania, jako walkę postu z karnawałem. Konserwatywna prawica spod znaku smoleńskiego próbuje wyrąbać sobie dostęp do publicznych stołków, gromadząc swój elektorat po sztandarami wiary i patriotyzmu. Ukrywa przy tym skrzętnie prawdziwe oblicze elitarnej formacji, dążącej do pełnego dostępu do publicznej kasy i bezwzględnego podporządkowania sobie społeczeństwa, o którym cynicznie mówi, że ciemny lud wszystko kupi, jeśli będzie poddany skutecznej manipulacji. Dotyczy to szczególnie tak zwanego „ludu bożego”. Inna prawicowa potęga o liberalnym zabarwieniu broni zaciekle zdobytych przed kilkoma laty pozycji rządowych. Pierwszeństwo w sondażach zawdzięcza preferowaniu konsumpcyjnego stylu życia. Niestety nie wszyscy mają to szczęście uczestniczyć w biesiadzie. Oba te odłamy utrzymują się na wierzchołku życia politycznego tylko dlatego, że zbudowały model pozwalający ludziom żyć na kredyt, czyli na koszt przyszłych pokoleń. O tej bezwzględnej rywalizacji dają znać raz po raz incydenty, które niczym tryskające gejzery przypominają, o wrzeniu pod cienką warstwą blichtru, złożonego z kłamstwa, hipokryzji i obłudy. Kolejny dowód potwierdzający tę tezę to komentarz sędziego Igora Tulei, który otworzył oczy społeczeństwa na metody budowania tak zwanej IV RP, przy pomocy partyjnej policji politycznej, która miała dostarczać dowody korupcji, ale tylko wśród funkcjonariuszy i zwolenników konkurencyjnych partii. Na czele tej supersłużby postawiono znanego zadymiarza i tytułowano go ministrem. Za publicznie ujawnienie bezprawnego i represyjnego działania władzy spotkały sędziego niewybredne ataki z tego samego repertuaru, jakim posłużono się przy prześladowaniu, doprowadzonej do tragicznej śmierci opozycyjnej posłanki Barbary Blidy. Nie daj Bóg, żeby odważny sędzia, który wypełnił swój obowiązek okazał się kolejną ofiarą tej brudnej wojenki.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Wieczorem dnia poprzedzającego wigilię zapachniało w domu głębią Wolskiego Lasu, wilgotnym aromatem mchów i paproci, wonią opadłego igliwia, liści zaplątanych w gęstwinie wrzosów, drobnych krzewinek borówek i jagód oraz tajemniczym, mdłym zapachem wszechobecnej, niewidzialnej dla oka grzybni. Cała ta feeria zapachów wsparta żywicznym tchnieniem okazałego świerka zwiastowała prawdziwy początek Bożego Narodzenia. Dziadek Wojciech obsadził drzewko jak zawsze w otworze drewnianego klocka, przybitego dwoma gwoździami do wypastowanej w kolorze egzotycznego podłogi, obok okna wychodzącego na podwórko. Miejsca wysokiej do sufitu choince ustąpił drewniany kwietnik, przeniesiony tymczasowo w zupełnie inne miejsce. Solidnie zamocowany świerk gotów był wytrzymać napór strojącej go dzieciarni Ubieranie choinki nie było czynnością wykonywaną w ramach demokracji, która mogłaby zamienić ten świąteczny symbol w wieszak na rupieciarnię. Niekwestionowanym szefem operacji choinka była mama ku zadowoleniu ojca, który dekorowanie zaliczał do zajęć przeznaczonych dla kobiet, jako prawdziwy mężczyzna nie chciał mieć z tym zajęciem nic wspólnego, po części też dlatego, żeby nie narazić się na kpiny wuja Marcina, słynącego z ciętego języka. Dzieciom przypadała rola pomocników. Mamusia miała swój przez lata dopracowany projekt wystroju drzewka. Samo strojenie nie było dla niej uciążliwe, raczej przyjemne. Gorzej było z kierowaniem brygadą pomocniczą wykazującą aktywność daleko większą od pożądanej. Najwięcej uwagi musiała poświęcić na powstrzymywanie trojga zafascynowanych, napierających z całą siłą na cacka stroicieli. Było to zadanie tym trudniejsze, że każde dziecko z osobna miało własną, różną od pozostałych wizję twórczą i usiłowało za wszelką cenę nadać jej kształt materialny. A jeszcze trudniej było powstrzymywać Wojtusia, który nie godził się na żadne rygory i zachowywał się według znanego porzekadła: Hulaj dusza, piekła nie ma. Nieudane próby nad jego nieokiełznaną swawolą zakończyły się uwięzieniem go w dziecinnym łóżeczku, mimo zdecydowanych protestów ze strony malca. Mama była jednak nieugięta, a Wojtuś czując bezskuteczność swoich wrzasków i biadolenia uspokoił się po pewnym czasie. Niewątpliwie w osiągnięciu równowagi duchowej, po bolesnym wyeliminowaniu z zespołu dekorującego, pomógł mu długi, choinkowy cukierek, zbyt duży, żeby mógł się nim zakrztusić, lub zrobić sobie jakąś inną krzywdę. Ubieranie choinki było wzruszającym i podniosłym aktem kończącym wszechobecny, przedświąteczny bałagan. W domu pachniało czystością będącą efektem długich i żmudnych przygotowań. Główne animatorki tej przemiany: mama i babcia przywróciły już gołym oknom rolety i firany. Na stoły powróciły dawne obrusy, ale bielsze niż kiedykolwiek wcześniej. Nakrochmalona bielizna pościelowa delikatnie chrzęściła w dotyku. Co miało być wyprane zostało wyprane, wykrochmalone, wysuszone na strychu, wymaglowane u Lasoty na Bałutach, albo dokładnie wyprasowane żelazkiem. W całym domu pachniało świeżym wypiekiem. Leżały obok siebie duże bochny chleba, drożdżowe placki przybrane kruszonką i zawijane makowce, Silniejsza jednak od zapachu pieczywa była woń wędzonki, przyprawiająca o ssanie w dołku, po czterech tygodniach ściśle przestrzeganego postu. Ubieranie świątecznego drzewka dopełniało cały cykl działań, których celem ostatecznym było umieszczenie domu w orbicie świąt, nasycenie niepowtarzalną atmosferą Bożego Narodzenia. Powieszenie na gałązce drzewka ostatniej bombki było równoznaczne z zakończeniem przygotowań, a zapalenie pierwszej świeczki wprowadzało do domu świąteczny nastrój, przed najważniejszym, najbardziej rodzinnym świątecznym misterium, przed wigilijną wieczerzą.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Anioły jeszcze wtedy latały po niebie, ale pierwszy radziecki sputnik, od 4 października biegający po ziemskiej orbicie zapowiadał rychłe zastąpienie lustratorów niebieskich, przez nową generację obserwatorów życia na ziemi, tym razem w postaci statków kosmicznych, stworzonych przez naukowo-techniczny potencjał ludzki. Przepędzenie z przestrzeni kosmicznej anielskich zastępów oznaczało wielki krok na drodze do zwycięstwa ateizmu, nad religią zdefiniowaną przez klasyka komunizmu, jako opium dla mas. Na razie jednak mało, kto wierzył w orbitujące, radzieckie sputniki a mało, kto nie wierzył w Anioły Pańskie. Nie szkodzi, że były niewidzialne tak samo jak pierwsze satelity, bo ich obecność w życiu ludzkim odczuwało się na każdym kroku i nic nie mogło stać się bez ich udziału. Nie było, więc możliwości, żeby rocznica Bożego Narodzenia mogła się obyć bez anielskiej asysty. Te szlachetne byty astralne musiały się cieszyć na widok mieszkańców Woli, idących po śniegu przez ciemność grudniowej nocy. Wszystkie wydeptane w śniegu za dnia ścieżki, służyły teraz ludziom idącym tylko w jednym kierunku. W stronę kościoła nazywanego jeszcze z przyzwyczajenia kaplicą, choć osiem lat minęło od ustanowienia tutaj nowej parafii. Największy ruch panował na ulicy Wesołej, gdzie zbiegały się drogi parafian z Folwarku, Krężnej i Wygody. Z tego miejsca odległość do świątyni mieściła się w zasięgu rzutu kamieniem. Tuż przed północą w kościele panował taki ścisk, że mury omal nie popękały w wapiennych spoinach. Nie było tu klasycznych kościelnych ław. Nieliczne ławki stały pod ścianami, a zasiadali na nich staruszkowie, którzy ryzykując zasłabnięciem wybrali się jak za młodych lat na tradycyjną, nocną pasterkę. W innych okolicznościach te same ławki pospinane specjalnymi haczykami tworzyły konstrukcję, która okryta dywanem pełniła rolę katafalku . Półmrok schodził w dół od wypukłego sklepienia na ludzką ciżbę, oczekującą na początek uroczystości. Kult tego miejsca skutecznie tłumił ochotę do rozmów. W tym wielkim oczekiwaniu słychać było, choć rzadko ciche odgłosy wycierania zakatarzonych nosów, jakiś stłumiony kaszel, szmery ocierających się o siebie ubrań i odgłosy przestępowania z nogi na nogę. Czasem zaskrzypiała deska w podłodze. Drewniana ciepła podłoga chroniła nogi przed przemarznięciem, o jakie łatwo było w świątyniach z zimnymi, kamiennymi posadzkami. Bliżej ołtarza po prawej stronie nawy zgromadziły się kobiety. Wzdłuż lewej ściany i pod chórem na tyłach kościoła dominowali mężczyźni, jakby się chcieli ukryć przed surowym, czujnym okiem księdza Jana Brachowskiego. Blisko prezbiterium zajmowały miejsce dzieci może, dlatego, że czyste sumienia pozwalały im patrzeć prosto w oczy proboszczowi. Jak okiem sięgnąć stali parafianie w wielkiej zgodzie, ramię w ramię, głowa przy głowie. Gdyby Anioł Pański naprawdę lustrował tłum wiernych w kościele bez trudu dostrzegłby całe wolskie klany: Banaszczyków, Gąsiorów, Ogrodniczaków, Kuciapów, Alberciaków, Kazubów, Motyków, Mielczarków, Grzączkowskich, Błaszczyków. Blaźniaków, Szczepaników, Ałaszewskich, Lalków, Merków, Musiałów, Krakowiaków. Obok siebie stali ojcowie i dzieci, dziadkowie i wnuki, matki i córki, babcie i wnuczki. Charakterystycznym wyglądem wyróżniali się z tłumu: wzrostem Wacek Warchoł pilot szybowcowy, pokaźną łysiną Szulc Wojciech z Bałut, a szykiem i elegancją Kasia Mielczarkowa. Wszyscy razem i każdy z osobna czekali niecierpliwie na dzwonek oznajmiający początek nabożeństwa. Zanim to nastąpiło wyszedł z zakrystii kościelny Adam Kowalski z wystudiowanym, uduchowionym wyrazem twarzy i przy pomocy knota osadzonego na końcu długiego kija przeniósł płomień na knoty świec, osadzonych w ozdobnych lichtarzach, wysoko tuż pod obrazem Serca Jezusowego. Światło świec zamigotało przed postacią Chrystusa z gorejącym sercem. Chwilę później za naciśnięciem pstryczka elektryczka z dwóch żyrandoli, zawieszonych pod sklepieniem spadła jasność na głowy wiernych. Przez tłum przebiegł jakiś podobny do elektrycznego impuls, ale zamarł natychmiast równo z przenikliwym głosem srebrzystych dzwonków sygnaturki, zawieszonej przy drzwiach do zakrystii. Z tych otwartych drzwi wyłonił się najpierw nieduży chłopiec w białej komży, ozdobionej czerwoną pelerynką. Za nim szli inni kolejno według wzrostu, a na końcu najstarsi wiekiem i rangą ministranci: Stasiek Kowalski i Zdzisiek Sobala, obaj z Bałut, obaj w zielonych pelerynkach. Tuż za nimi szedł dostojnie ubrany w białą nieskazitelnie odprasowaną albę i jasny zdobiony złotym haftem ornat, ksiądz Jan Brachowski z kielichem liturgicznym w dłoniach opartych na piersiach. Kapłan zajął miejsce naprzeciw tabernakulum, mając po obu stronach ministrantów z wypisanym na twarzach wzruszeniem, wywołanym powagą i doniosłością rozpoczynającej się liturgii. Ksiądz zgiął kolana nad pierwszym stopniem schodków, wiodących do ołtarza, a razem z nim służący do mszy ministranci. Zanim jednak dokładnie oparli kolana na wzorzystym, czerwonym dywanie zadrżały mury kościoła i wypełnił go rozdzierający, metaliczny głos trąb, wyrzucony z blaszanych wnętrz lśniących polerowanym mosiądzem trąbek, altów, puzonów, waltorni i ogromnych basów, podrasowany dodatkowo świdrującym piskiem klarnetów. – Bóg się rodzi. Moc truchleje. – Zabrzmiała z wielką mocą wysoko na galerii chóru orkiestra dęta, a ludziom zabiły mocniej serca i ciarki przeszły po plecach. Nikt z obecnych w świątyni nie wątpił w tej podniosłej chwili , że Chrystus narodził się naprawdę, nie tylko przed dwoma tysiącami lat w dalekim Betlejem, ale tu i teraz w ich świadomości.. Z okazji wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia składam wszystkim moim czytelnikom, a szczególnie tym czytającym książkę "Odłamki czasu" serdeczne życzenia zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Szaleństwo czy metoda? Szaleństwo polskiej prawicy, tak bardzo rzucające się w oczy wcale nie jest takie oczywiste. Wystarczy zedrzeć z rzekomych dogmatyków maskę patriotyczno-smoleńską, żeby zauważyć, że jest to formacja bardzo wyrachowana i nieugięta w walce o własne, egoistyczne interesy. Dotyczy to oczywiście prawicowej elity, czyli dygnitarzy i celebrytów, a wśród nich polityków, ze szczególnym wskazaniem na głównych liderów tej formacji. Całkiem inaczej jest natomiast z głosującym na prawicę elektoratem. Jego twarde jądro to ludzie, którzy z upodobaniem nadstawiają ucha na wszelkie nowiny rodem z magla i targowiska, rozpowszechniane niegdyś przez wędrownych dziadów, których role przejęły dziś żywiące się wpływami z reklam papierowe tabloidy i goniące za wskaźnikami oglądalności elektroniczne publikatory. Dotyczy to znaczącej części ludności, wywodzącej się głownie ze społecznych dołów, choć wcale nie rzadko spotkać wśród nich można ludzi formalnie wykształconych z tytułami profesorskimi włącznie. Cuda, mity, zabobony i spiskowa teoria dziejów więcej dla nich znaczą od efektów racjonalnego myślenia. W charakterze drożdży pobudzających to podatne na urabianie ciasto, występują nawiedzeni, samozwańczy prorocy, posługujący się całym zestawem populistycznych chwytów z arsenału zgromadzonego pod znakiem „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Mistrzem destrukcji polskiej prawicy jest niewątpliwie Jarosław Kaczyński. Potrafi jak nikt inny wykreować z podrzędnego wydarzenia medialny hit. Nic to, że posiada największy w kraju elektorat negatywny, skoro kontrowersyjny wizerunek zapewnia mu stałe miejsce w czołówkach medialnych programów informacyjnych. Ta nieprzerwana passa medialna winduje go na polityczny piedestał i kreuje na męża stanu o rzekomo wielkim znaczeniu dla Polski. Kaczyński i jego świta posługują się bez żenady dosadnym językiem, często kipiącym nienawiścią do wszystkich, którzy mu się nie zamierzają podporządkować i nie podzielają systemu wartości, który on ogłasza jako jedyny godny patrioty, Polaka-katolika, Wszyscy inni to jego zdaniem zdrajcy i zaprzańcy. Nie waha się przy tym używać w tej bezpardonowej walce na słowa ewidentnych kłamstw i bezczelnych insynuacji. Prezes Pis-u to klasyczny demagog i populista rzucający słowa na wiatr i budzący demony nienawiści. Marsz jego wyznawców w Warszawie, mający upamiętnić ofiary stanu wojennego był w istocie rzeczy kolejnym elementem w układance, która ma go doprowadzić na szczyty władzy. Wielu znanych opozycjonistów kwestionuje istnienie jakichkolwiek zasług Kaczyńskiego w walce z reżymem przed 13 grudnia 1981 roku, a on sam nie może przedstawić na to żadnych dowodów. Nie został internowany, co oznacza, że nie był nawet trzeciorzędnym działaczem. Ten człowiek wyraźnie przespał czas walki o wolność, dlatego buduje dzisiaj swoiste teatrum groteski na politycznej scenie, nawołując do walki o coś,co już dawno zostało zdobyte bez jego udziału. Bajdurzy o więźniach politycznych i cenzurze, krzyczy o braku wolności słowa w czasie, kiedy jego zwolennicy nawołują bezkarnie do zabicia prezydenta, premiera i rozstrzelania dziennikarzy, niepodzielających jego chorej wizji sytuacji w naszym kraju. Platformą nośną dźwigającą prawicową scenę polityczną jest niewątpliwie nieustająca wrzawa medialna wokół tragedii smoleńskiej. Wszelkimi sposobami i z pewnym powodzeniem prawica usiłuje zbudować na tej tragicznej katastrofie męczeński mit, a ofiarom tragicznego wypadku nadać status bohaterów narodowych, którzy rzekomo oddali swoje życie za ideały wolności i suwerenności, ginąc w zbrodniczym zamachu. Zwolennicy teorii dwóch wybuchów nie wiedzą jeszcze, kto i jak wysadził samolot, ale wiedzą już na pewno, kto i dlaczego zlecił dokonanie potwornej zbrodni na „najwybitniejszym prezydencie”. Każdy chwyt, który przybliża tę formację do pełni władzy w kraju jest dozwolony i uprawniony. Cel uświęca środki. Jaki jest ten cel naprawdę, dziś ukryty skrzętnie pod kamuflażem zabiegów o pełną wolność i suwerenność Polski wielkiej i godnej? Rąbka tajemnicy uchyla nam fotografia pupila Prawa i Sprawiedliwości posła, a dawnego agenta Tomka z nagim torsem, napawającego się widokiem góry pieniędzy wyrwanych z kieszeni podatnika.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Boże Narodzenie jak zawsze poprzedzał adwent. Wraz z nim zaczynały się roraty odprawiane o piątej rano. Roraty nie miały praw odbyć się bez udziału naszej kochanej babci, dla której męka codziennego wstawania o czwartej trzydzieści miała się nijak w porównaniu do zasłużonej dumy czerpanej z uczestnictwa w tych niezwykłych, można by powiedzieć kultowych nabożeństwach. Natomiast wstawanie o tej godzinie było gehenną nie do opisania dla jej najstarszego wnuczka. Nie ma, co ukrywać lubiłem pospać rano, co można by częściowo usprawiedliwić naturalną, typową dla ludzi młodych potrzebą dłuższego snu. Trudno było przełamać ten wielki, wewnętrzny opór przed opuszczeniem ciepłego łóżka w słabo ogrzewanym pokoju. Skoro jednak marzyłem wcześniej, żeby zostać ministrantem musiałem codziennie od nowa przełamywać swoją słabość i niechęć do wstawania w połowie nocy i wychodzenia w mroźną ciemność na drogę do kościoła, którym nie było wiele cieplej niż na dworze. Różnica polegała głównie na tym, że w przemarzniętych murach nieogrzewanego kościoła przynajmniej nie hulał wiatr. Przełamywałem ten naturalny opór, żeby nie zawieść zaufania babci i lubianego powszechnie księdza proboszcza. Młodej parafii nie stać było na utrzymanie kościelnego na pełnym etacie. Wypełniający te obowiązki Adam Kowalski mieszkający z rodziną w dwurodzinnym drewniaku na Bałutach, po sąsiedzku ze szkołą był pracownikiem Fabryki Chemicznej. W kościele bywał w niedziele i święta oraz po fajerancie. Rankiem każdego powszedniego dnia księdzu pomagali ministranci. Jedną z ważniejszych czynności była pomoc księdzu w ubieraniu się w szaty liturgiczne. Obowiązująca liturgia mszy świętej wymagała włożenia na sutannę długiej do kostek białej alby. W zwykłej komży nie wolno było kapłanowi celebrować mszy. Obszerną jak spadochron albę należało obciągnąć gładko z przodu a z tyłu ułożyć w fałdy. Z fałdami ministrant nie zawsze mógł sobie poradzić. Proboszcz był zaś znany, jako nerwus i choleryk i choć gołębiego serca bywało, że potrafił się wkurzyć, gdy coś nie szło po jego myśli. Zdarzyło się także mnie dość długo i nieskutecznie modelować fałdy. Ksiądz Jan znosił czas jakiś moje nieudane próby aż wreszcie nerwowym ruchem odsunął mnie na bok i energicznym szarpnięciem sam usiłował coś poprawić, żeby ten nadmiar tkaniny nie wystawał spod ornatu jak napuszony balon. Wiadomo jednak, ze nerwowa szamotanina nie przynosi dobrych rezultatów, musiał, więc ksiądz przywrócić mi godność garderobianego, bo sam z oporną materią nie mógł sobie poradzić. W kościele było anielsko zimno, bo przecież nie piekielnie. Komżę z trudem, bo z trudem, ale udawało się naciągnąć na palto. Najdotkliwiej marzły dłonie i uszy. Dobrą stroną przebywania w mroźnym wnętrzu świątyni była przerwa w katarze. Pozostawialiśmy świątynię lekko zasnutą mgłą, ubocznym produktem oddychania kobiet śpiewających pieśń:, Kiedy ranne wstają zorze. Z zamarzniętego nosa zaczynało kapać dopiero po powrocie do domu. Z początkiem grudnia dni są tak krótkie, że ciemność zapada zaraz po obiedzie a nadmiar ciemności może doprowadzić człowieka do stanu potwornego znudzenia łatwo przechodzącego w depresję. Wieczorne bajdurzenia, straszenie tajemniczymi stworami, duchami pokutującymi za grzechy i diabłami działało zbawczo na psychikę, ale tylko do pewnego czasu, bo ze strachem można się powoli oswoić. Nic, więc dziwnego, że z wielka radością witały dzieci początek przedświątecznych przygotowań. Zaczynało się wszystko w dniu, kiedy dziadek Wojciech przynosił ze strychu wielkie tekturowe pudło z przeróżnymi cackami zdjętymi z zeszłorocznej choinki. Zbliżał się koniec szczególnego dla naszej rodziny roku. Później okazało się, że zaczynał jedyną dekadę, przez, którą dane nam było żyć w komplecie.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Po przykrych doświadczeniach z lat ubiegłych, burdach i bandyckich ekscesach radykalnego motłochu na ulicach Warszawy, Platforma Obywatelska obudziła się z błogostanu, wywołanego buńczucznym przekonaniem, że ich formacja nie ma z kim w Polsce przegrać, więc nie musi się obawiać utraty władzy. Do przeciwdziałania zawłaszczaniu przestrzeni publicznej przez skrajną prawicę zmusiła koalicję rządzącą także potężna demonstracja przeciwników rządu, wywołana przez stronników Jarosława Kaczyńskiego we wrześniu w stolicy. Tym razem władza łatwo nie skapitulowała i nie oddała wolnego pola zastępom wojowniczej opozycji, Alternatywny marsz w Warszawie poprowadził sam Prezydent Rzeczpospolitej szlakiem historii walki narodowo-wyzwoleńczej, wyznaczonym przez pomniki ważnych postaci reprezentujących w przeszłości różne opcje polityczno-światopoglądowe. Około 10 tysięcy osób, reprezentujących sytą i zadowoloną z życia w III RP znaczącą część społeczeństwa pomaszerowało z Bronisławem Komorowskim, dając wyraz aprobaty dla status quo i odcinając się jednocześnie od hałaśliwej gromady walczącej o niepodległość kraju dwadzieścia kilka lat po jej definitywnym odzyskaniu. Gdzie byli, kiedy trzeba do dziś nie wiadomo, no może stali wtedy tam gdzie stało ZOMO? Nie było chyba wśród nich ani jednego, który chciałby bić faszystów, narodowców, Wszechpolaków i innych agresywnych cudaków, wzywających do obalenia legalnej, w demokratycznych wyborach sformowanej władzy. Nie było tam też zakapturzonych” patriotów” obrzucających policjantów płonącymi racami i kostką brukową To dużo, jeśli się weźmie pod uwagę, że wszelkie marsze i demonstracje nie przyciągają na ogół spokojnych obywateli, a raczej sfrustrowanych nieudaczników, albo prześladowanych biedaków, zdeterminowanych swoim beznadziejnym położeniem materialnym. Tym samym Święto Niepodległości przestało być wyłącznie dogodną areną do eksponowania się dla politycznej ekstremy, chuliganów, bandytów i wszelkiej maści mitomanów i idiotów. To dobra wiadomość świadcząca o zdrowym duchu i racjonalnej myśli zasadniczego trzonu społeczeństwa. Jak daleko jednak jeszcze do normalności widać po liczebności, determinacji i agresji uczestników alternatywnego pochodu zorganizowanego przez Młodzież Wszechpolską i Obóz Radykalno Narodowy, przeciwko formacji aktualnie trzymającej władzę w państwie. Demonstrantom bieda w oczy nie zagląda, a wręcz przeciwnie można powiedzieć, że duża ich część „z żyru biesitsja”. Podnieceni alkoholem i narkotykami szukają mocnych wrażeń w bijatykach z policją, ukrywając swoją tożsamość za kapturami na twarzy i korzystając z osłony tłumu oraz wstrzemięźliwości władz porządkowych. Oczywiście nic nie dzieje się samo z siebie Nie trzeba być politologiem, żeby ustalić, że rozróby podczas obchodów Święta Niepodległości mają miejsce na polityczne zamówienie i są elementem dalekosiężnej akcji osłabiania i demontażu, rządzącej w kraju od pięciu lat liberalnej frakcji postsolidarnościowej, działającej pod szyldem Platformy Obywatelskiej. Jarosław Kaczyński jak się wydaje przestał już wierzyć w szansę zdobycia absolutnej większości w demokratycznych wyborach, skoro nawet cała seria afer i innych potknięć rządu nie na długo zachwiała żelazną pozycją Platformy w sondażach. Wobec braku zdolności koalicyjnej pozostaje mu tylko droga obalenia znienawidzonego Tuska przy pomocy fali społecznych niepokojów, inspirowanych i podsycanych przez ciągle na nowo odgrzewaną herezję smoleńską. Jątrzyć i rozdrapywać smoleńskie rany przy każdej nadarzającej się okazji – oto jest metoda utrzymująca w stanie gotowości bojowej liczne zastępy mitomanów i zaboboniarzy, dla których szeptana wieść gminna bardziej jest wiarygodna od naukowo potwierdzonych, racjonalnych argumentów. Plan przywódcy Pis-u polega na powiększaniu szeregów dość już potężnego bloku narodowo-katolickiego, aż do osiągnięcia masy krytycznej, niezbędnej do planowego wybuchu. Paliwem do rozpalania pożądanych przez wodza społecznych nastrojów są kolejne „rewelacje’ na temat nowych dowodów potwierdzających wersję zamachu na „Prezydenta Tysiąclecia” Lecha, Kaczyńskiego, który rzekomo z powodzeniem budował Polskę mocarstwową. Inne osoby, które straciły życie w katastrofie tupolewa, to według teorii brata bliźniaka ofiary przypadkowe, które zginęły tylko, dlatego, że towarzyszyły prezydentowi. Jarosław opowiada swoją bajkę przy każdej, nadarzającej się okazji. Służą temu głownie miesięcznice odprawiane przed Pałacem Prezydenckim, ale nie tylko. Najlepszą ku temu okazją są ważne, historyczne rocznice i święta narodowe, nasycone do imentu treściami pseudopatriotycznymi. Nie inaczej było podczas obchodów Święta Niepodległości. Wprawdzie w politycznych manewrach na ulicach Warszawy zabrakło głównych adwersarzy szarpiącego państwem konfliktu, ale to nie znaczy, że nie grali tego dnia głównych ról. Premier pojechał w odwiedziny do polskich żołnierzy służących w Kosowie, pozostawiając na placu boju mniej kontrowersyjnego Bronisława Komorowskiego, a pretendent odwiedził grobowiec brata na Wawelu. Tam to Jarosław ogłosił Lecha jedynym prezydentem, który realizował polską rację stanu po 1989 roku. O tym, że po odzyskaniu władzy stanie jego pomnik przy pomniku mówił już wcześniej. Miarą wiarygodności męża stanu jest jego zdrowy dystans do osiągnięć własnych i osób bliskich sobie. Wielkość polityka mierzona się wartością jego dokonań dla innych ludzi wymaga potwierdzenia ze strony obywateli, nieuwikłanych w szarpaninę o dostęp do władzy, a nawet przez posiadających klasę przeciwników politycznych. Wprawdzie klasyk nazistowskiej propagandy i manipulacji głosił, że kłamstwo po wielokroć powtarzane staje się prawdą, ale coraz bardziej wykształcone polskie społeczeństwo nie powinno się dać nabrać na budowane naprędce prymitywne mity, bezwstydnie głoszone przez populistów i demagogów zaludniających polityczną scenę. W Polsce każdego dnia toczy się podskórna rywalizacja bloku liberalnego z konserwatywnym, która ujawnia się, co jakiś czas wybuchami wzajemnej wrogości, a może nawet nienawiści. Do złudzenia przypomina to potępieńcze swary toczone w II Rzeczpospolitej, które zaraz po wojnie przerodziły się w zbrojny konflikt. Jaki obecnie będzie finał tych zmagań?

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Był początek marca, a korytarz nie był ogrzewany, ale wypełniony sporą, uczniowską gromadką stał się pomieszczeniem ciepłym, a nawet dusznym. Wezwano, więc po cichu woźną Raźniewską, żeby uchyliła okno wychodzące na uliczkę, biegnącą wzdłuż drewnianego płotu, chroniącego dawny dworski ogród, szary i pusty o tej porze. W tym korytarzu dobywały się regularnie apele, na których wdrażano dzieciarnię w tryby komunistycznej maszynerii propagandowej. Na okoliczność ważniejszych rocznic zwykły apel zastępowała akademia, czyli spotkanie szczególnie uroczyste, składające się z części oficjalnej i artystycznej. Kierownik wygłaszając skrócony z konieczności referat uporał się z pierwszą częścią uroczystości. Część druga należała do wystrojonych w stylu radzieckich pionierów dzieci, przygotowanych w trybie alarmowym przez nauczycielki. Młodociani artyści recytowali i śpiewali. Cała plejada małych aktorów i śpiewaków obojga płci, przełamując trapiącą ich tremę głosiła wielkość i sławę towarzysza Stalina. Im młodsi byli artyści z tym większym przejęciem występowali, na co wskazywały łamiące się głosy wykonawców i wypieki na ich twarzach. Dzieci prezentowały utwory najświetniejszych polskich oraz zagranicznych poetów i kompozytorów. Źródeł tej twórczości należy szukać nie tylko w obrzydliwym serwilizmie, ale też w autentycznej fascynacji osobą „Wielkiego Językoznawcy” autorów, których do pisania panegiryków skłoniła zwykła krótkowzroczność i owczy pęd wywołany nieustającą, natarczywą propagandą. Nazwisk tych znakomitych skądinąd pisarzy nie należy jednak wymieniać z szacunku dla całokształtu ich twórczości, tym bardziej, że nie zbrakło wśród nich nawet przyszłej noblistki. Występujące na akademii dzieci na ogół nie wątpiły, że składają hołd największemu z ludzi. Znajdowały się przecież pod przemożnym wpływem nauczycieli, którzy, na co dzień wpajali im wiarę w wielkość Związku Radzieckiego i jego genialnego przywódcy. Starsze dzieci widziały w towarzyszu Stalinie bohaterskiego wodza, a młodsze tajemniczego Soso ze szkolnych czytanek. Dzieci mają to do siebie, że trudno je utrzymać dłużej w karnych szeregach ze względu na naturalną potrzebę ruchu i charakterystyczną dla nich beztroskę. Po pewnym czasie, gdy pryska czar i fascynacja jakimś zjawiskiem albo wydarzeniem zaczynają się kręcić oraz interesować zgoła błahymi sprawami. Lecz ciekawymi z ich punktu widzenia. Tym razem nie było inaczej. Najczęściej dochodziło do destabilizacji spokojnej dotąd gromadki z powodu wiecznych animozji pomiędzy dziewczynkami i chłopcami. Drakę rozpoczynali chłopcy od pociągania koleżanek za warkoczyki, choć każdy inny powód był dobry, żeby porozrabiać. Akademia zaczynała się dłużyć, a chłopaki zaczynali się wiercić, kręcić i rozglądać na wszystkie strony. Stojący w grupce trzecioklasistów Włodek Ałaszewski zauważył na kołnierzu jednego z kolegów białe drobiny łupieżu. Z nudów liczył te okruchy naskórka. Wpatrując się w kołnierzyk w pewnej chwili odniósł wrażenie, że te białe plamki zaczęły się poruszać. Patrzył i oczom nie wierzył, widząc jak domniemany łupież przebiera małymi nóżkami. Aby upewnić się, że nie uległ jakiejś halucynacji szturchnął stojącego obok Wicka Motylskiego i wskazał mu zjawisko, które od pewnego czasu z zainteresowaniem obserwował. Ten rzucił okiem i omal nie wybuchnął pustym śmiechem, po czym szybko przekazał informację innym uczniom. Chłopaki na widok łażących po kołnierzu kolegi wszy natychmiast stracili zainteresowanie dla stojących przed nimi, wystrojonych świątecznie dziewczyn. Nieliczni tylko usiłowali spojrzeć w piękne oczy czarnowłosej Marylki Stankiewicz, wyglądającej dziś wśród jasnowłosych koleżanek jak mała grecka księżniczka. Pozostałych bez reszty ogarnął śmiech. Na ogół śmiech bywa zaraźliwy, więc trudno się dziwić, że beztroski nastrój szerzył się wśród dzieciarni jak grypa na przedwiośniu, ku przerażeniu oniemiałych ze zdumienia nauczycieli. Jak to? Odszedł najwybitniejszy człowiek naszych czasów, żegnany jękiem rozpaczy przez wszystkich miłujących pokój ludzi na świecie. W kraju powszechna żałoba, czerwone flagi przybrane kirem opuszczone do połowy masztu. Na klapach marynarek czerwone wstążki z konturem głowy wodza, a tu bezczelni gówniarze śmieją się jak nigdy nic. Na to wszechwładny kierownik szkoły pozwolić nie mógł.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Rewolucja ciemniaków Uwaga! Uwaga nadchodzi! - Jarosław Polskę zbaw – krzyczą rozentuzjazmowane tłumy wielbicieli charyzmatycznego prezesa, a on objeżdża kraj, mąci w głowach ludowi i podburza go przeciw tym, co stoją mu na drodze do zdobycia autorytarnej władzy. Tej władzy, której upojnego smaku zdołał już spróbować, kiedy sięgnęli z bratem bliźniakiem po najwyższe urzędy w państwie. Usunięty przez Wałęsę ze szpicy postsolidarnościowego establishmentu zebrał i zjednoczył tych uczestników styropianowego etosu, który nie zdołali wywalczyć sobie dostępu do rogu obfitości, jaki nowa elita zbudowała dla zaspokojenia swoich, stale rosnących potrzeb. Konsekwentnie i wytrwale budował własną, populistyczną formację przygarniając niezadowolonych z podziału dóbr, również rozczarowanych rządami Millera i Belki zwolenników lewicy. Wystarczyło, żeby dojść do władzy, ale zabrakło, aby utrzymać się na dość chwiejnym tronie. Po przegraniu kolejnych, ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych wydawało się, że kariera polityczna Jarosława znalazła się na równi pochyłej. Zwłaszcza po rozstaniu z grupą Kluzik Rostkowskiej, a później buntem delfina Zbigniewa Ziobry. Tymczasem jednak Kaczyński nie tylko zgrabnie się wywinął z tarapatów, pozbywając się przy okazji nieposłusznych pomagierów, ale przeszedł do kolejnej ofensywy przeciwko znienawidzonemu Tuskowi. Tym razem sięgnął po nośne argumenty o pogarszającej się sytuacji materialnej społeczeństwa, a granie kontrowersyjną kartą smoleńską pozostawił wyrazistemu Antoniemu Macierewiczowi i nawiedzonym patriotom skupionym wokół Gazety Polskiej. Za niewątpliwe osiągnięcie prezesa Pis-u można uznać dwustutysięczny marsz protestacyjny w Warszawie, gdzie na jego sukces pracowały tłumy zwolenników Ojca Dyrektora, wsparci przez bojowych związkowców Piotra Dudy. Nie da się zaprzeczyć, że Jarosław Kaczyński dobrze przygotował się do jesiennej odsłony nieustających zmagań o powrót do ukochanej władzy, ale przez myśl mu chyba nie przeszło, że polityczny przeciwnik sam mu dostarczy topór, którym on mu odetnie trzecią część poparcia elektoratu w październikowych słupkach sondażowych. Czarę goryczy z rozczarowania rządzącą ekipą przepełniła afera Amber Gold, która obnażyła dotkliwie wszystkie słabości polskiego państwa. Potwierdziło się to, o czym od dawna wiedzieli uważni obserwatorzy politycznego spektrum, że dewizą panującego w Polsce liberalnego systemu jest bylejakość, a nonszalancja i pazerność funkcjonariuszy podlane korupcyjnym sosem jego wewnętrznym spoiwem. Jakby dla podkreślenia systemowej niepełnosprawności niebo zapłakało nad wybudowanym za dwa miliardy Stadionem Narodowym z dachem, którego nie można korzystać, gdy pada deszcz. W takiej sytuacji narodowi nie pozostaje nic innego jak powiedzieć rządzącej koalicji. – Panowie wam już dziękujemy i zgodnie z regułami demokracji oddać władzę największej partii opozycyjnej, która głosi, że posiada wiedzę niezbędną ku temu, żeby Polska stała się krajem w pełni suwerennym, sprawiedliwym oraz mlekiem i miodem płynącym. Tyle tylko, że oferenci podający się za patriotów i „prawdziwych Polaków” mieli już pełnię władzy w naszym kraju, a nieprzerwanie od wielu lat zarządzają licznymi powiatami, miastami i gminami. Z doświadczeń tego rządzenia bynajmniej nie wynika gwarancja, że obietnice i buńczuczne zapowiedzi składane przez Jarosława Kaczyńskiego i jego przybocznych zostaną spełnione, po tym jak już według jego słów będziemy mieli w Warszawie Budapeszt. Co więcej istnieje wiele poważnych przesłanek, które zdają się zaprzeczać ich wiarygodności? Postsolidarnościowa władza III Rzeczpospolitej ma na sumieniu szybkie porzucenie egalitaryzmu. Nieoficjalnym znakiem przystępujących do konfrontacji z komuną robotników było hasło: - Wszyscy mamy jednakowe żołądki. Oznaczało to nie mniej i nie więcej jak presję na zrównanie dochodów, albo przynajmniej zmniejszenie różnic w poziomie życia pomiędzy partyjną nomenklaturą, a społecznymi dołami. Stało się dokładnie odwrotnie. Do tego zasadniczego podziału aspirujący do władzy blok katolicko-narodowy, ani chybi chciałby dorzucić nowe nie mniej upokarzające. Na swoich i obcych, patriotów i zdrajców, katolików i nihilistów, białych i kolorowych, żyjących po Bożemu i zboczeńców. Obywatele ośmielający się mieć, a co gorsze głosić inne niż Ojciec Dyrektor poglądy zostaliby zepchnięci do getta, a może nawet poddani obowiązkowej resocjalizacji. Wobec faktu, że rząd pisowski obniżył swego czasu podatki najbogatszym, nie należy brać poważnie zapowiedzi zbudowania Polski solidarnej z bardziej sprawiedliwym podziałem dóbr. Nie należy także liczyć na uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości. Owszem aparat ścigania stałby się bardziej represyjny, ale głownie w stosunku do przeciwników politycznych. Pozostaje wciąż w pamięci samobójstwo eseldowskiej posłanki Barbary Blidy, zaszczutej przez wysłanników wojowniczego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, zagrożonego teraz odpowiedzialnością przed Trybunałem Stanu. Pamiętać też trzeba, że korupcja nie jest jedynie domeną liberałów. Krótki żywot IV RP także obfitował w spektakularne afery. Za więziennymi kratami zakończył polityczną karierę minister sportu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. To prezes P0S-u pomawiany jest o autorstwo słynnej frazy „teraz ku… my wygłoszonej po wygranych przez jego formację wyborach. Zaraz potem wyrzucono tysiące pracowników budżetówki zastępując ich swoimi ludźmi, często o marnych kwalifikacjach. Jaki pożytek mógłby odnieść kraj po zastąpieniu sitwy liberalno-ludowej kliką pisowską? Nie widać ewentualnych korzyści, jakie mógłby odnieść kraj z powrotu do doktryny dwóch wrogów i głoszenia wszem i wobec tezy o Polsce, jako niemiecko-rosyjskim kondominium. Nie przysłużyła się nam wojenka braci Kaczyńskich z Rosją, prowadzona w imię jakiś operetkowych planów budowania polskiej strefy wpływów na części obszaru dawnego Związku Radzieckiego. W ślad za zaostrzaniem przez polityków PiS-u antyrosyjskiej retoryki nie poszły duże państwa unijne, które upatrują w Rosji mocny element przeciwwagi dla ewentualnych zawirowań w dostawach ropy i gazu z Afryki i Bliskiego Wschodu, wstrząsanego od czasu do czasu przez antyzachodni, islamski fundamentalizm. W wyniku tej nieprzemyślanej polityki wymachiwania szabelką, przed nosem rosyjskiego niedźwiedzia doszło do załamania się niezwykle korzystnego dla Polski eksportu płodów rolnych i produktów żywnościowych, niwelującego w znacznym stopniu nasz deficyt w obrotach handlowych z tym krajem. Każdy, kto w jakikolwiek sposób może zaszkodzić Tuskowi i Platformie staje się z automatu sojusznikiem PiS-u w walce o władzę. Nie dziwi, więc nobilitacja stadionowych chuliganów do rangi patriotów i branie w obronę tych pospolitych, ale jakże groźnych przestępców przez prominentnych przedstawicieli propisowskiej prawicy. Na drugim biegunie tego egzotycznego sojuszu grzmią z ambon, co bardziej wojowniczy hierarchowie Kościoła, upatrującego na prawicy skutecznego wsparcia w dążeniu od obłożenia prawnymi sankcjami nakazów i zakazów płynących z katolickiego dogmatu wiary. Pod antyliberalnym sztandarem obok emerytów manipulowanych przez księdza Rydzyka gromadzą się eurosceptycy, którzy upatrują w Unii hegemona, rzekomo czyhającego na suwerenność naszego kraju. Niechęć do Brukseli nie przeszkadza tym ludziom w czerpaniu korzyści z tytułu unijnych subwencji, dopłat do produkcji rolnej czy apanaży z tytułu wiszenia na klamkach unijnych instytucji. Reasumując, nie widać jakiś wymiernych korzyści zarówno dla biednych, jaki i bogaczy z oddania sterów władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu z wyjątkiem niestety dość licznego narodu pisowskiego, który niecierpliwie przebiera nóżkami i oblizuje się na myśl o dobrodziejstwach, jakie staną się jego udziałem po obaleniu znienawidzonego Tuska. Taka zmiana nigdy nie wydawała się liderowi tego ruchu tak bliska jak obecnie. Wystarczy obudzić jeszcze jakąś część Polaków, a właściwie pobudzić przy pomocy patriotycznych, pustych sloganów i populistycznych, niemożliwych do spełnienia obietnic. Pobudzić do maszerowania i demonstracji tę część narodu, która daje się manipulować przy pomocy teorii spiskowych i mitów, domniemanych cudów i zabobonów. Popchnąć ludzi do swoistej rewolucji w imię zakłamanych haseł i głęboko ukrytych osobistych korzyści politycznych hipokrytów i demagogów. Zjednoczyć w jednym szeregu moherowe berety, agresywnych kiboli, religijnych dogmatyków i profesorów od siedmiu boleści, żeby wymusić polityczne zmiany. Tylko czy Polska potrzebuje właśnie takiej alternatywy? Czy to rozsądne zastępować mniejsze zło większym? Jesienno- zimowe ochłodzenie rozpalonych głów może posłużyć do znalezienia lepszego rozwiązania polskich problemów.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Po tamtej stronie Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie. Te słowa modlitwy towarzyszyły nam w życiu religijnym, powtarzane machinalnie podczas obrzędów liturgicznych. Miały przypominać o konieczności oczyszczenia się z grzechów, żeby przechodzić na drugą stronę w stanie łaski uświęcającej, tej gwarancji zbawienia. Właśnie, dlatego śmierć spodziewana miała być lepsza od śmierci nagłej, jakby sama w sobie nie była złem największym i ostatecznym. Powtarzaliśmy, więc za księdzem Janem Brachowskim słowa o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym, ale w obliczu zejścia zawsze silniejszy był strach. Nie był to zwykły strach. Nie był to strach przed wielką zmianą z odzyskaniem świadomości w innym wymiarze, ale instynktowny, zwierzęcy, ślepy strach przed totalnym unicestwieniem wywołujący paniczną reakcję obronną w każdej sytuacji, nawet wtedy, kiedy nie ma już nawet cienia nadziei na powstrzymanie nieuchronnego biegu wydarzeń, bo czy ktoś chce czy nie chce wszystko, co miało początek musi mieć też koniec. Im bliżej końca tym mniej znaczą wpajane przez całe życie wiara i nadzieja a rośnie obezwładniający człowieka lęk i bez reszty ogarnia świadomość. Strach przed unicestwieniem stanowi zaczyn i tworzywo wszystkich ruchów religijnych obiecujących wiernym życie wieczne. Ta obietnica daje nadzieję, która jednak przepada gdzieś w godzinie próby po naporem płynącego z głębi jestestwa instynktu krzyczącego, ze śmierć jest aktem wchłonięcia świadomości przez otchłań nicości. Śmiertelne drgawki podczas agonii nie są niczym innym jak tylko potwierdzeniem zwycięstwa tego ślepego instynktu nad wiarą, iż po drugiej stronie jest jakaś kontynuacja, że w ogóle istnieje jakaś druga strona. W dzieciństwie śmierć kojarzyła mi się z intensywnym zapachem świeżo ściętych świerkowych gałęzi powszechnie używanych do wyplatania wieńców pogrzebowych, z zaduchem zaciemnionych mieszkań wypełnionych nasyconym zapachem dymu palących się świec, łagodnym i mdłym zapachem wosku i ostrym szczypiącym w oczy odorem stearyny. Zmarły spoczywał w trumnie ustawionej wysoko na paradnym używanym niezmiernie rzadko stole pokojowym. Przy trumnie na drewnianych kwietnikach z roślinami ozdobnymi o liściach ciemnozielonych, dużych jak u chrzanu obficie pleniącego się na tłustych glebach Magicznego Zakątka. W lichtarzach smętnie płonęły świece. Przedmioty składające się na żałobny wystrój mieszkania często pochodziły od krewnych i sąsiadów, jeśli nie starczało tych znajdujących się w domu zmarłego. Ciasne na ogół mieszkania wypełniali przychodzący z różnych powodów ludzie. Najczęściej ze zwykłej ciekawości. Oczami szacowali wartość trumny i ubranie nieboszczyka. Studiowali zastygły wyraz jego twarzy szukając śladów przebytego cierpienia lub subtelnego uśmiechu wywołanego ulgą przychodzącą razem ze skonaniem. Wszędobylskim dzieciakom trudno było dostrzec twarz zmarłego. Z reguły widziały tylko wystające ponad krawędź trumny nowiutkie, żółte i gładkie skórzane zelówki butów zakupionych specjalnie na okoliczność pochówku. Nikt nie śmiał złamać zwyczaju wyposażania nieboszczyka w fabrycznie nowe buty, choćby za życia chodził na ogół w dziurawych. Bywało, że z powodu ciasnoty w mieszkaniach wieko trumny wystawiano na zewnątrz, gdzie oparte o ścianę wieszczyło przechodniom wizytę bezlitosnej kostuchy znanej im z wizerunku umieszczonego na czarnej, żałobnej, kościelnej chorągwi. Odarty z życia jej szkielet napawał taką grozą, że nie było zbyt wielu chętnych do noszenia sztandaru z jej podobizną. Już od samego słowa śmierć wiało grozą, więc należało jak najszybciej o niej zapomnieć ty bardziej, że nie dotyczyła przecież nas bezpośrednio. Wprawdzie ludzie umierali wokół nas, ale zdarzało się to wyłącznie innym: sąsiadom, znajomym, dalszym krewnym, lecz nie nam. Mimo nieuchronności zejścia z tego świata nie wolno nam było myśleć nawet w najdalszej perspektywie, że nadejdzie taki dzień, kiedy wieko trumny zostanie oparte o ścianę naszego domu. Śmierć na ogół chadzała nocami i choć nie było wtedy pisanych nekrologów wieść o jej wizycie pędziła rankiem lotem błyskawicy z domu do domu z ust do ust. Cmentarz zmieniał nieustannie swoje oblicze. Wśród grobów otoczonych zwykłą podmurówką przybywało nagrobków z wszechobecnego lastriko, choć tu i ówdzie pyszniły się już pomniki z szlifowanego na lustro drogiego kamienia. Te granity, piaskowce i marmury o przedziwnych niekiedy kształtach wyparły z czasem siermiężne grysowo-cementowe płyty. Zaczęło już brakować miejsca na mogiły, więc pozyskano dodatkową przestrzeń przenosząc cmentarny płot bliżej krawędzi ulicy. Chodziłem tam nie raz, choćby na chwilę zadumy przed zniczem pamięci oświetlającym słowa gorzkiej nadziei.- Wieczny odpoczynek racz im dać Panie a światło wiekuiste niech im świeci na wieki wieków. Pochłonięty sprawami tego świata nie dostrzegłem, że ucieka mi coś ważnego, drogiego. Aż pewnego dnia idąc ulicami Woli zauważyłem, że wśród przechodniów pełno jest zupełnie nieznanych mi ludzi a tylko niekiedy zdarzyło mi się zobaczyć jakąś znajomą twarz zmienioną jednak znakami czasu. Wtedy właśnie doznałem olśnienia, ze to już nie jest moja Wola, w której znałem wszystkich mieszkańców. A oni, moi kuzyni, szkolni koledzy, nauczyciele, urzędnicy, sportowcy Wolanki, sprzedawcy ze sklepów i stacze sprzed obelisku Kościuszki zrobili mi jakiś potworny kawał i przenieśli się na ten niewielki, piaszczysty pagórek za Rymarzem. Zaświtało mi w głowie, że tam jest teraz moje dzieciństwo i wczesna młodość. Wróciłem, więc na cmentarz i snułem się między grobami w nadziei, że usłyszę jakieś echa dawnego życia mojej wsi: Rżenie koni o poranku, skrzypienie studziennego kołowrotu, stukanie wydłubanych w lipowym drewnie sabotów wiekowego Wojciecha Bartyzela, fabryczny gwizdek wzywający robotników na dzienną zmianę. Może usłyszę kościelną sygnaturkę ponaglającą idące na poranną mszę starsze kobiety, warkot nadjeżdżającego z Bełchatowa zdezelowanego autobusu. Wpadną mi w ucho kłótnie kobiet walczących o lepsze miejsce w kolejce do mięsnego sklepu i ujadanie psów nad stawem. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Wokół mnie zgromadziły się tylko nazwiska na kamiennych tablicach a nad nimi wisiała cmentarna cisza. Wtedy właśnie dopadł mnie lęk, przerażający strach przed nicością zaczajoną za ostatnim tchnieniem życia, za ostatnim doznaniem świadomości. Nie do końca jednak złamało się moje ego pod naporem trwogi, bo gdzieś głęboko w świadomości tliła się iskierka nadziei, że przecież bez zmartwychwstania życie nie miałoby sensu. Może, więc trzeba wierzyć, ze nadejdzie taki moment, kiedy Wszechmogący Programista uderzy w kosmiczną klawiaturę uruchamiając proces, który pozwoli odtworzyć każdą ludzką myśl, każde istnienie, każdą chwilę przeszłości, a siłą sprawczą tych zjawisk zachodzących w elementarnym tworzywie wszechświata staną się nagromadzone w czasoprzestrzeni zasoby wyższych uczuć a szczególnie bezinteresownej miłości. Felix qui potuit rerum cognoscere causas.

Sulejów » Biżuteria ręcznie robiona,ubrania ciążowe
Biżuteria ręcznie robiona – artystyczna, codzienna, elegancka oraz odzież ciążowa. Serdecznie zapraszamy do naszego sklepu internetowego. Swoją ofertę adresujemy głownie do pań jak również do panów, którzy chcieliby sprawić przyjemność swoim wybrankom. Mamy dla państwa wyjątkową biżuterię, wykonaną ręcznie ściśle według państwa potrzeb są to: broszki, naszyjniki, kolczyki, bransoletki, szale, torebki, komplety, opaski. Do produkcji używamy takich materiałów jak filc, różnego rodzaju materiały tekstylne, elementy ozdobne biżuterii. Z kolei dla pań, które spodziewają się powiększenia rodziny mamy w ofercie niezwykle gustowną i elegancką linię odzieży ciążowej W chwili obecnej oferujemy naszym klientom darmową wysyłkę na terenie całej Polski bez ograniczeń kwotowych zamówienia, jak również okresowe zniżki, promocje, konkursy i rabaty. Serdecznie zapraszamy [LINK] tel.692 672 429 ZAPRASZAMY!

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Awans . Dziś Albin zachowywał się jednak inaczej, jadł tak jakoś mechanicznie i nie delektował się smakiem sosu. Kazimiera bezbłędnie wyczuła w nim jakąś zmianę. Wiedziała już, że nurtują go jakieś myśli, które próbuje przed nią ukryć i poczuła w sercu niepokój. Albin dostrzegł w jej spojrzeniu jakiś cień, jakiś wyrzut żalu, że nie chce podzielić się z nią tym, co go trapi. W jej oczach czaiła się obawa przed zwiastunem złych wieści. Wreszcie przerwał jedzenie, bo niepokój Kazimiery wciąż narastał. Już taką była defetystką, że spodziewała się dla siebie głównie złych wiadomości. Albin zdawał sobie sprawę, że z obawy o zdrowie swojej żony musi zacząć mówić, więc wyksztusił. - Kazia, byłem dzisiaj w mieście. Widziałem się z Bąkowskim. On jest teraz przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej, czyli starostą piotrkowskim. - A co on od ciebie chciał? – zapytała z lękiem w głosie Kazimiera. - Nie bój się, nic złego się nie stało – próbował uspokoić żonę Albin. - Bąkowski zaproponował mi awans na wójta Woli – dodał Albin. - Na wójta? – jak echo powtórzyła zaskoczona Kazimiera. - On powiedział, że stawia na mnie, bo jestem człowiekiem sprawdzonym. Podkreślił moją uczciwość i rzetelność oraz zmysł organizacyjny. Było mi naprawdę przyjemnie – ciągnął dalej Albin - Zgodziłeś się? - zapytała. - Mam trzy dni na odpowiedź, powiedziałem, że muszę zapytać ciebie. Tym zdaniem zakończyli rozmowę na widok w oknie babci Marianny wchodzącej na podwórko z wnukami. Danusia i Marek ciągnęli sanki wyładowane wymaglowaną na Bałutach u Lasoty bielizną. - Jutro ci odpowiem – zdążyła jeszcze powiedzieć Kazimiera. Wiedziała, że czeka ją bezsenna noc.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
OBLICZE TEJ ZIEMI Blisko ćwierć wieku temu papież Jan Paweł II wygłosił znamienne dla Polaków słowa. – Niech zstąpi Duch Twój i odmieni oblicze ziemi. Tej ziemi. Wkrótce po tym historia przyśpieszyła swój bieg. Niespodziewany i zaskakujący rozwój wydarzeń doprowadził do upadku bloku sowieckiego, pozostawiając Polskę na rozstajnych drogach bez drogowskazu, a co gorzej bez punktu docelowego, do którego należałoby zmierzać w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Pozbawieni nowej idei zajęli się Polacy radosnym i beztroskim demontażem obumierającego, starego systemu polityczno-gospodarczego, pozostawiając troskę o stworzenie nowego Duchowi Świętemu. Niestety Opatrzność nie miała zamiaru wyręczać nas w urządzaniu sobie życia, więc otworzyła się szansa dla innych, mniej zdolnych kreatorów. Życie nie znosi próżni. W miejscu opuszczonym przez Absolut pojawił się niezwłocznie duch konsumpcjonizmu, niesiony na skrzydłach zachodniego kapitału. Zamiast Trójcy siłę sprawczą zyskała trójka świeżo upieczonych liberałów w osobach: Leszka Balcerowicza, Janusza Lewandowskiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego. Prywatyzację ogłoszono panaceum na wszystkie bolączki rozchwianej przez długotrwałe strajki i protesty, a i bez tego niewydolnej gospodarki. Denacjonalizacja i deregulacja zostały przeprowadzone w stylu bezpardonowego szabru majątku narodowego, a uzyskane z tego tytułu pieniądze stanowiące zaledwie kilka procent jego rzeczywistej wartości zostały przeznaczone na bieżącą konsumpcję. Zbyt małe to były jednak środki dla zrównoważenia dziurawego budżetu, rozpoczął się, więc proces wielkiego zadłużania. Przemiany ustrojowe odbiły się niekorzystnie na mentalności Polaków. W dobie globalizacji świat kieruje się doktryną Adama Smitha wskazującą na egoizm i chciwość, jako na konie pociągowe rozwoju gospodarczego. Wprawdzie nikt nie kwestionuje, że człowiek jest istotą społeczną, ale nikt też nie mówi już o solidarności społecznej i współdziałaniu na rzec obywatelskiej wspólnoty. Porozumienia sierpniowe, spisane w duchu egalitaryzmu dawno już poszły w zapomnienie. Pogoń za zyskiem doprowadziła do niebywałego we współczesnej historii rozwarstwienia społeczeństwa, prawdziwej segregacji ekonomicznej, stwarzając enklawy, od bezwstydnego luksusu, przez strefę umiarkowanego dobrobytu, do biedy i wykluczenia. Inwencja i siła sprawcza populacji została zaprzęgnięta do wehikułu zbudowanego z przebiegłości, cwaniactwa, jako atrybutów niezbędnych do osiągnięcia wysokiej pozycji społecznej i błogiego dobrostanu. Zacznijmy od piramid finansowych i podmiotów zajmujących się lichwą. Za komuny oszukańczy proceder ograniczał się do nielicznych grup, wyłudzających pieniądze od naiwnych przy pomocy gry w trzy kary na bazarach i targowiskach. Na okrasę można jeszcze dorzucić natrętne Cyganki wróżące w miejscach publicznych. Po ogłoszeniu wolności gospodarczej ruszyły w teren forpoczty, a za nimi niezliczone brygady oszustów. Wystarczy wymienić: oferentów kredytów z drakońskim oprocentowaniem, naciągaczy wciskających za ciężkie pieniądze zupełnie towary zbędne towary, oszukańcze firmy wyłudzające pieniądze przez telefon, w zmowie z operatorami wystawiające jako przynętę rzekomo wylosowane wysokie nagrody pieniężne lub samochody. Trzeba dodać jeszcze przedstawicieli firm podsuwających zdezorientowanym klientom wybitnie niekorzystne dla nich umowy i bogacących się na emisji oszukańczych reklam właścicieli mediów. Aparat państwa rozbudowany do granic absurdu nie tyko jest bezradny wobec tych zagrożeń, ale sam bierze czynny udział w kreowaniu tej patologii, uchylając furtkę dostępu do publicznych pieniędzy oszustom i hochsztaplerom. Nie wiadomo, kto gorszy, przekupny urzędnik czy nieuczciwy przedsiębiorca, oszust działający w makro skali czy prokurator przymykający życzliwie na to oczy? Kto bardziej szkodzi, handlarz sprzedający trefne towary czy pozwalający mu na to opłacany przez państwo kontroler? Gangsterzy i adwokaci dzielą się pochodzącymi z przestępstw pieniędzmi i żyją sobie na wysokiej stopie. Bandyci z Pruszkowa, prawdziwe rekiny narkobiznesu, spece od mokrej roboty i wymuszeń rozbójniczych zostają przez sędziów uniewinnieni, po wieloletnim kosztownym procesie. Czy takie państwo można nazwać praworządnym? Prawdziwą plagą jest fałszowanie towarów i usług, od tych służących do codziennego użytku po produkty bankowe. Cała pomysłowość producentów skierowana jest ku oddziaływaniu na zmysły klienta. Liczy się przede wszystkim wygląd zewnętrzny i opakowanie towaru, a jego funkcjonalność i trwałość pozostają na dalekim planie. Najgorzej jest z żywnością, za jej obfitość płacimy niestety katastrofalnym obniżeniem jakości i malejącą zawartością niezbędnych dla prawidłowego odżywiania składników pokarmowych. Przewożenie na ogromne odległości produktów żywnościowych i długotrwałe eksponowanie wymaga szkodliwego dla zdrowia nasycenia konserwującą chemią. Bez przesady można zaryzykować twierdzenie, że w apetycznie wyglądających i pięknie opakowanych smakołykach znajduje się cała tablica Mendelejewa. Oszukańcze spoty reklamowe pokazują w mediach przetaczane w piwnicach beczki, w których rzekomo znajduje się piwo, albo szynkę z beczki, która nawet nie powąchała tradycyjnej wędzarni. Władza ustanawia takie reguły gry, które pozwalają jednym obywatelom bogacić się kosztem innych. Każda regulacja prawna jest dziurawa jak durszlak, co stwarza szansę najbardziej sprytnym i bezwzględnym graczom obrotu gospodarczego osiągać niezasłużone korzyści. Pod przykrywką pomocy niepełnosprawnym pompuje się pieniądze z budżetu do kieszeni przedsiębiorców prowadzących rzekomo zakłady pracy chronionej, gdzie pracują młodzi, zdrowi ludzie, którzy przy pomocy skorumpowanych lekarzy załatwili sobie orzeczenia o niepełnosprawności. Nawet niepełnosprawny umysłowo wie, że nikt o zdrowych zmysłach nie zatrudni starego, schorowanego zgreda jako ochroniarza. Podobnie jest ze środkami na przeciwdziałanie bezrobociu wypłacanymi przebiegłym organizatorom zupełnie nieprzydatnych kursów, rzekomo pomocnym bezrobotnym w uzyskaniu kwalifikacji pożądanych przez pracodawców. Zupełnym absurdem jest udzielanie bezrobotnym bezzwrotnych kredytów na otwieranie sklepów, których i tak jest w nadmiarze. Po rocznej wegetacji tego typu jednoosobowe firmy przestają istnieć, a wraz z nimi przepadają powierzone na rozwój przedsiębiorczości fundusze. Wystarczy bliżej się przyjrzeć jakiejkolwiek dziedzinie życia, żeby zauważyć jak bardzo jest przeżarta korupcją ile jest w niej pozoranctwa i bylejakości. Katastrofalny jest stan nauki. Nie lepiej dzieje się w oświacie, a o sporcie lepiej wcale nie wspominać. Jedyną dziedziną gdzie panuje ostra, acz niezdrowa konkurencja jest drenowanie budżetu. Tu pomysłowość Polaków nie zna granic ni kordonów. W tej kategorii społeczeństwo dzieli się na uprzywilejowanych, czyli takich, co mają dostęp do zasilanych z podatków publicznych źródełek i na poszkodowanych, którzy podatki muszą płacić, a nie mają szans na dobranie się do państwowych konfitur. Na nieszczęście nie widać w kraju formacji politycznej, która zdolna byłaby zdecydowanie odrzucić ten chory model i zaproponować Polakom pozytywny wzorzec postępowania poparty jednoznacznym i czytelnym systemem prawnym. Władzę mamy, bowiem fatalną, a opozycję jeszcze gorszą. Szerokie kręgi społeczne zdają się nie dostrzegać, że nawet ten wybiórczy dobrobyt, widoczny w licznych, świetnie zaopatrzonych sklepach, luksusowych domostwach, na twarzach turystów gromadnie wypoczywających w ciepłych krajach i na fasadach propagandowych budowli III RP zbudowany jest wyłącznie na kredyt i obciążony rosnącym z roku na rok gigantycznym zadłużeniem państwa i obywateli. Jak długo potrwa ta idylla? Na razie nikt nie wie i niewielu jest takich, którzy myślą o tym czy można jeszcze uniknąć krachu i szukają sposobu, jak mu zapobiec. Widać jak na dłoni, że dramatyczny przykład Grecji i kłopoty budżetowe innych krajów południa Europy niczego nas nie nauczyły.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
WSTRZĄS Fragment nowego zbioru opowiadań p.t. Bocznym śladem. Kalendarz przypominał, że zima tuż, tuż za progiem, więc siłą rzeczy rozmowa raz po raz schodziła na przygotowania do Świąt, które na wsi z reguły zaczynały się świniobiciem skoro możliwość zakupu wędlin w uspołecznionym handlu równała się zeru z powodu przydziałów skutecznie wykluczających ludność rolniczą, oraz mitręgi uczestnictwa w ustawiających się już w nocy sklepowych kolejkach po świąteczne zaopatrzenie. W tej sytuacji każdy, kto miał utuczonego świniaka w chlewie musiał odpowiednio wcześniej zaprosić jakiegoś domorosłego rzeźnika, żeby ubić zwierzę i zapeklować w saletrowanej solance szynki, boczki i balerony, jeśli chciał mieć na Boże Narodzenie tradycyjną wędzonkę. Te i podobne zwyczajne, życiowe sprawy rozważaliśmy siedząc we dwoje w całkiem przytulnym pokoju w przekonaniu, że mijający tydzień zakończy się spokojnie, bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Przynajmniej nic nie wskazywało na to, że może być inaczej, a jednak zdarzyło się coś tak bardzo zaskakującego, że nawet przysłowiowy piorun z jasnego nieba nie byłby dla nas większą niespodzianką W pewnym momencie spod drewnianej podłogi zaczął się wydobywać jakiś cichy pomruk i w czasie liczonym ułamkami sekundy nabierał coraz bardziej złowieszczej barwy wprawiając w drgania stojący na środku pokoju stół aż zadzwoniły stojące na nim szklane i naczynia i porcelanowe talerze. Zanim zdążyliśmy wymienić pełne niepokoju spojrzenia zagrała jakąś złowrogą melodię oszklona witryna wydając dźwięki złożone z delikatnego skrzypienia drewna i szmeru przesuwających się książek na tle wysokiego zaśpiewu rozedrganych szyb. W okamgnieniu cały dom zaczął grać jakąś złowrogą melodię podobną do niektórych fraz muzycznych z awangardowych symfonii. Całość tego przedziwnego zjawiska zaczynała przypominać widowisko typu światło i dźwięk, bowiem po ścianach przebiegały jakieś cienie, jak się niebawem przekonaliśmy pochodzące z bujającego nad naszymi głowami żyrandola. W jednej chwili dotarło do mojej świadomości doznanie, że ani chybi mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. W tym samym momencie zerwałem się z krzesła i pochwyciłem za rękę nie mniej ode mnie wzburzoną żonę. Natychmiast pobiegliśmy, co sił w nogach, bez butów na mokre od listopadowego deszczu podwórko.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Łowcy ptaków Od wiosny do jesieni Magiczny Zakątek przeżywał ptasią inwazję, ale zimą też ptaszków nie brakowało. Pyszniły się na śniegu modre sikorki, żółte trznadle i czerwone gile, ale całe to kolorowe bractwo ginęło w niezliczonej gromadzie wróbli, przemieszczającej się po ośnieżonych podwórkach jak ławica w przejrzystej wodzie. Ta wesoła, roztrzepana i ćwierkająca gromada zajmowała się głównie młócką zboża po stodołach. Właśnie wróble uważane na wsi za nic nie warte pasożyty miały być celem naszych łowów. Zamiar był ambitny, tyle, że trudny do wykonania, bo złowienie żywego wróbla graniczyło z cudem. Ten zewsząd przepędzany i tępiony na wszelki sposoby ziarnojad wykształcił w sobie tyle cech obronnych, że stał się niemal nieuchwytny dla ludzi. Nawet skrzydlatym rozbójnikom trudno go było pochwycić, bo krył się umiejętnie w gęstych gałęziach skąd potrafił błyskawicznie kamieniem spaść na podwórko, by pochwyciwszy kilka ziaren zboża błyskawicznie zniknąć z pola widzenia. Obserwując codziennie igraszki tych ptaków niecierpliwie czekałem aż mój starszy przyjaciel wyznaczy termin polowania. Zaczęło się od dnia, kiedy śnieg świeżą warstwą wybielił podwórka. Nieco się rozczarowałem kiedy Józek zabrał się do sporządzania pułapki. Bo postanowił użyć wyłącznie pięć czerwonych cegieł przyniesionych ze szopy. Cztery z nich posłużyły na ścianki potrzasku a piąta podparta cienkim patyczkiem wisiała nad pułapką jak miecz Damoklesa. Widziałem już podobne urządzenia całkiem nieskuteczne. Zanęcone ziarnem pszenicy ptaki miały wejść do środka. Wystarczyło wtedy wytrącić podpórkę, a spadająca cegła odcinała wróblom drogę do wolności. Podpórkę wytrącano przy pomocy długiego sznurka, Pomysł był przedni, ale w praktyce się nie sprawdzał. Ptakom zawsze udawało się wymknąć z pułapki na czas, a sygnałem ostrzegawczym był ruch sznurka po śniegu. Ułamek sekundy dzielący szarpnięcie od upadku cegły wystarczał ptakom na opuszczenie strefy zagrożenia. Pomysł Józka polegał na rezygnacji ze sznurka. Ptaki same miały uruchomić dźwignię zamykającą wyjście z matni. Służyły do tego dwie cieniutkie listewki długości podwójnej zapałki i wsparty na nich patyczek podtrzymujący uniesioną jednym końcem cegłę. Ptaki siadały na nich jak na gałązkach i naruszając delikatną równowagę tej prostej konstrukcji nie miały szans na wyprzedzenie spadającej cegły. Ten nieskomplikowany mechanizm wymagał jednak bardzo precyzyjnego ustawienia i mało, kto potrafił popisać się tak wielką zręcznością. Po chwili przez małe kuchenne okienko obserwowałem wróble nieufnie badające okolice pułapki. Trwało to dobry kwadrans i kiedy już byłem bliski rezygnacji kilka wróbli skoczyło po smaczną pszenicę. Zachwiała się zdradziecka cegła a ptaki prysnęły jakby wystrzelone. Biegłem tam, co sił w nogach. Przez szparę między cegłami dostrzegłem trzepoczącego się ptaszka. Dziecinną rączką wyciągnąłem go spod cegły. Czułem jak wewnątrz tej pierzastej kulki szarpie się małe przerażone serce. Już miałem go wpuścić do drucianej klatki, ale wróbel ochłonąwszy nieco z szoku uszczypnął mnie dzióbkiem z całej siły w palec. Dłoń jak automat rozluźniła uścisk a ptak się wyrwał i zniknął w gałęziach.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Wesoły pociąg Słońce wychyliło się zza krzywizny morza. Stało nisko nad pomarszczoną wodą pławiąc się w ogniu purpurowego horyzontu. Drugie bliźniaczo podobne leżało na powierzchni rozpalonego do czerwoności morza. Świetlista łuna błądziła po szybach okien domów w Kamiennym Potoku. Wciskała się do gościnnych pokoików, drażniąc ciężkie powieki permanentnie niewyspanych wycieczkowiczów. – Chłopcy wstawajcie! Morze się pali! – Krzyczała stojąca w drzwiach gospodyni. Efekt wołania był taki, że powieki śpiących dzieciaków stały się jeszcze cięższe, niczym ołowiane łuski i nie było takiej siły, co by je mogła podźwignąć. – Chłopcy jest wielki pożar. Morze się pali. Nie wierzycie? Popatrzcie tylko w okno – ponaglała kobieta. Na pół rozbudzeni broniliśmy przed inwazją realnego świata w urokliwą, pełną błogiego trwania krainę Morfeusza. Gospodyni jednak nie dawała za wygraną. Jej wysoki, wibrujący głos zdolny był do przewiercenia ściany na wylot i mimo oporu skutecznie wstrząsnął naszą świadomością. Nie wiem jak się czuł Włodek Ałaszewski, ale ja po przymusowym opuszczeniu przytulnego łóżka byłem wściekły na tę słoneczną agresję i zdecydowany do wyjścia w morze w celu zepchnięcia ognistej kuli z powrotem pod powierzchnię wody. Stan niepełnego wybudzenia jednak szybko ustąpił, jak tylko dobiegł do nas z kuchni wspaniały, aromatyczny zapach gorącego kakao. Zbudzeni rankiem po nocy dobrze przespanej szybko osiągnęliśmy ów stan zaciekawienia, typowy dla prowincjuszy zaszokowanych cudami dalekiego, nieznanego świata. Już sam pomysł dalekiej wycieczki budził we wsi spore kontrowersje. Na ogół wygłaszane w opłotkach opinie były organizatorom niechętne. Kto słyszał jeździć tak daleko tylko po to, żeby zamoczyć nogi w morskiej wodzie i połazić bez celu po piaszczystej plaży. Owszem zdarzały się mieszkańcom Woli dalekie podróże nawet za ocean, ale poszukiwaniu pracy, lepszego życia, po naukę, za interesami, na szaber Ziem Odzyskanych lub podróż życia do krewnych mieszkających daleko od rodzinnej wsi. Nie było jednak zrozumienia dla tysiąckilometrowej podróży z czystej fanaberii. Ot głupota i co gorsze obraza Boska. Wypady do wód kojarzyły się ludziom z klasą próżniaczą marnotrawiąca majątki zgromadzone z wyzysku Bożego ludu. Tym bardziej, że podróż koleją wcale do wygodnych nie należała, a po prawdzie była męcząca jak sto diabłów. Osobowy do Gdańska składał się głownie z wagonów z przedziałami III klasy wyposażonych w dwie naprzeciwległe ławki z twardego drewna i szerokie też drewniane półki bagażowe nad nimi. W klasie II siedzenia były miękkie, ale bez przesady a ciasnota ta sama, bo przedział musiał pomieścić 8 osób. Co innego w jedynce? Tam na puszystych kanapach wylegiwali się bogacze. Przedział I klasy miał powierzchnie tę samą, ale był przeznaczony dla sześciu osób z tym, że pełna obsada nie często miała miejsce w przeciwieństwie do trójki, gdzie szary lud stojąc szczelnie wypełniał ciasne korytarze. W nocnych dalekobieżnych pociągach zaletą III klasy były te obszerne półki bagażowe, które małoletnim służyły za łóżka do spania dając w ten sposób dorosłym nieco więcej luzu. Przemieszczanie się nocnym pociągiem miało w sobie coś magicznego. Dostarczało niezapomnianych doznań wizualnych, dźwiękowych i zapachowych, składających się na swoisty koloryt i klimat tyleż egzotyczny, co tajemniczy. Potężny, czarny parowóz ciągnął po wieczornym niebie skłębioną smugę czarnego dymu, przetykanego ławicą czerwonych iskier. Zasapany z wysiłku dodawał sobie wigoru przenikliwym gwizdem wyrzucanej po wysokim ciśnieniem pary. Ciuch, ciuch, ciuch! Ciuch, ciuch, ciuch! W miarę nabierania prędkości oddech maszyny stawał się coraz krótszy i szybszy. Na to rytmiczne sapanie nakładał się równomiernie stukot kół na złączach stalowych szyn. Z rozkołysanych wagonów wydobywały się jakieś dziwne głosy, ni to szumy, ni to trzaski. Czasem coś zaskrzypiało głośniej, zarechotało jakby duch pociągu dawał o sobie znać. Morfeusz już zaczął pełnić swoją powinność, więc ojcowie pomogli nam wdrapać się na wysoko umieszczone półki, gdzie zajęliśmy miejsca zwykle przeznaczone dla bagażu. Ułożyliśmy się na twardych deskach. Zasypialiśmy wisząc pod sufitem po przeciwnych stronach przedziału. Sen mieliśmy nie mniej twardy od posłań i tylko czasem Włodkowi, a czasem mnie drgnęła powieka od piekielnego łomotu wywołanego przez pociąg nadjeżdżający po drugim torze z przeciwnego kierunku. Dzień po tej bajkowej nocy zbudził się razem z nami pogodny dzień obfitujący w wiele wspaniałych przeżyć. Oszołomiły nas atrakcje Oliwy. Katedra z organami obsadzonymi gromadką drewnianych aniołów pięknie grających na drewnianych piszczałkach, bogaty w egzotyczną faunę ogród zoologiczny i słynny park, gdzie wśród egzotycznych roślin i bajecznych kwiatów najbardziej zadziwiła nas aleja ze szpalerem zwykłych topoli, uformowanych rękami ogrodników w wysokie zielone i tak równe ściany, jakby żadna gałązka, żaden listek nie śmiały wysunąć się z szeregu. Niestety wszystkowiedzący przewodnicy ciągle nie pokazywali nam morza. Tego morza, co nam się śniło nieustannie podczas nocnej podróży, czasem wzburzone, stalowo-szare i groźne, a czasem szmaragdowe, łagodne przytulające się do piaszczystej plaży. Przyjechaliśmy tu, żeby poczuć na twarzach słony powiew morskiej bryzy, zapach ryb niesiony wiatrem z pokładów rybackich kutrów pomieszany z wonią morskich wodorostów. Zobaczyć wyśnione w nocnym pociągu obrazy zbudowane podczas czytania przygodowych książek dla chłopców, pełnych fantastycznych opowieści o tajemniczych wilkach morskich, którym nie straszny był żaden sztorm, żadna burza, na których żadnego wrażenia nie robiły groźne fale, ani wiatry wyjące jak sto diabłów. Po takich właśnie morzach pływał kaptan US Nawy Marian Wieczorek, wcześniej drugi oficer na zatopionym przez Niemców transatlantyku Piłsudski, brat naszego sąsiada we Woli. Na takie morza i oceany miał wkrótce wypłynąć oficer Marynarki Wojennej a później kapitan żeglugi wielkiej Ryszard Gąsior, prawnuk Józefa Motyki. Szara rzeczywistość zazwyczaj nie przystaje do wspaniałych marzeń. Tak też się stało, gdy po sforsowaniu wysokiej wydmy zobaczyliśmy ruchomą płaszczyznę wielkiej wody wznoszącą się w oddali ku niebu, aż do zupełnego złączenia się obu żywiołów na horyzoncie. Wszystkim się zdawało, że ta zawieszona na krawędzi nieba masa wody lada chwila zwali się na piaszczystą plażę, zmiatając wszystko po drodze łącznie z grupką ludzi schodzących właśnie w dół do linii wody. Nic takiego jednak się nie stało, a biegnąca w naszym kierunku, pryskająca białą pianą fala nagle wytraciła impet i zaczęła się cofać w głąb królestwa Posejdona. Pozdejmowaliśmy odświętne obuwie, wysypując piasek zaczerpnięty podczas przechodzenia przez wydmę i wystawiając gołe stopy na chłodny dotyk uciekającej fali.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Skażony rynek Zwycięska Solidarność wyniosła do władzy w Polsce liberałów a ci jak na neofitów przystało znieśli, a przynajmniej zdecydowanie poluzowali wszelkie bariery w obrocie gospodarczym. Ustami ministra Syryjczyka zostało wyartykułowane wiodące hasło nowego ładu a może nieładu gospodarczego. –Najlepszą polityką gospodarczą jest brak polityki gospodarczej. To libertyńskie zawołanie zostało podbudowane likwidacją policyjnych komórek zajmujących się przestępczością gospodarczą. Może w tym właśnie należałoby szukać genezy niebywałej w naszych dziejach ekspansji nielegalnego obrotu alkoholem. Niedługo po tym przez rzekome niedopatrzenie nowa władza pozostawiła niewielką lukę w stosownych przepisach, a ta wystarczyła, żeby szeroko otworzyć bramę, przez którą wlały się do naszego kraju tysiące hektolitrów słynnego Royalu stawiając wszystkie krajowe gorzelnie na skraju bankructwa. Po tym efektownym posunięciu krajowych liberałów-teoretyków trzeba było kilkunastu lat, żeby polski przemysł spirytusowy, jako tako stanął na nogi. Do dziś zresztą nie osiągnął dawnego znaczenia na światowym i europejskim rynku. Za to wielka prosperity stała się udziałem gospodarczego podziemia w produkcji i obrocie alkoholem. I tak obok przemytu najważniejszą gałęzią zaopatrzenia wolnego społeczeństwa w wyroby alkoholowe stał się obrót alkoholem skażonym, lecz przeznaczonym do spożycia. Całkiem legalnie, bowiem można zamówić sobie do domu każdą ilość skażonego spirytusu za jedyne 3 złote i 39 groszy za litr. Przygotowanie tego trefnego trunku do spożycia nie nastręcza specjalnych trudności, dlatego jak grzyby po deszczu wyrastają w całym kraju nielegalne fabryki, gdzie rozlewa się go do litrowych, plastikowych butelek a nawet wykorzystuje do fałszowania wódek najpopularniejszych na rynku marek. Zaopatrzone w oryginalne etykiety i znaki akcyzy butelki z tym paskudztwem trafiają następnie na sklepowe półki przysparzając właścicielom zysków, o jakich nie mogliby nawet śnić sprzedając wódkę z legalnych źródeł a litrowe plastiki trafiają do rozbudowanej, tajnej sieci sprzedaży detalicznej, gdzie zwielokrotnia się ich wartość. Widocznym znakiem prosperity tego procederu są doniesienia z kronik policyjnych o likwidowanych od czasu do czasu ogniw tego przestępczego systemu, które jednak odrastają szybciej niż głowy Hydry. Potwierdzają te informacje źródła szpitalne donosząc o licznych ciężkich zatruciach alkoholem niewiadomego pochodzenia, często śmiertelnych. Niewielkie ryzyko ujawnienia i iluzoryczna raczej nieuchronność kary powoduje rozkwit trującego biznesu, którego wartość szacowana jest na kilkaset milionów złotych. Zdaniem ludzi znających rynek od podszewki jest to wielkość mocno zaniżona. Opłakane są skutki społeczne tej wolnorynkowej patologii. Rosną zastępy przepitych i sponiewieranych przez życie alkoholików, którzy z braku pieniędzy na upragniony alkohol, podejmują pracę na dniówkę za butelkę wartej 2 złote mikstury nazywanej na wsi napędem. Koszt takiego pracownika jest tak niski, że nawet prezes Gwiazdowski narzekający na wysokie koszty pracy w Polsce nie znalazłby powodów do narzekań, gdyby udało się upowszechnić ten system w całej gospodarce. Poza tym wszystko jest w porządku. Rośnie produkcja a wolny rynek kwitnie. Mala causa silenda est.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Chłopcy z Las Vegas Po zimie długiej ziemia nie obeschła jeszcze A już duch hazardu wezwał kwiat młodzieży, Żeby każdy się mógł z losem szczęścia zmierzyć W grze za stodołami na ubitej ścieżce. Nie sposób odgadnąć, bo, na co i po co Kto wymyślił wtedy grę męską i twardą, W której smakując słodki grzech hazardu Można zdobyć pieniądze metalową tacą. Janek Urbański pierwszy tacą błysnął Gdy z odległości tęgich siedmiu kroków Posłał fałszem żelazo. Lecz upadło z boku A dysk ażurowy ślad w piasku odcisnął. Syn szefa poczty przygładził blond włosy I zasępił twarz w trosce, bo marnie spudłował. Za to Józek Piotrowski wyciepnął bez słowa Swą słynną ołowiankę. Ta z precyzją kosy Podcięła lekko ów słupek drewniany I monety błyszczące w rulonie nad celem, Spadły jak na tacę ofiarną w kościele, Na wyklepany młotkiem placek ołowiany. Starszy z Raczyńskich braci Kurkiem zwany Nerwowo wywija żelaznym lemieszem. Zebrać z ołowianki monety jak w kieszeń Chce rzutem płaskim po ziemi ślizganym. Wali ze zgrzytem w szajbę Urbańskiego Lemiesz a po drodze wymiata monety. . Lecz przemieszcza się dalej niż trzeba, niestety. Choć Zygmunt myślami hamuje go w biegu. Michał Florczyk czekał od dawna gotowy Lecz wcześniej dołączył do grających stawki Mirek, kolega z jego szkolnej ławki Z braci Gąsiorów najbardziej nerwowy. Wrócił ze szkoły, ledwie obiad skończył Karol Lasota gracz w tace przebiegły. Usłyszał głos walki na placu przyległym Więc do grających natychmiast dołączył. Popatrzeć jak będzie kończył pierwszą turę Maniek Wieczorek, chłop prosty jak świeca. Ten wśród przeciwników nieraz postrach wzniecał Przegranym pozostawiał wspomnienia ponure. Ważąc lemiesz spojrzał na rażenia pole Zryte od uderzeń niby kretowisko. Gdzie ziemia i żelazo, pomieszane wszystko? A monety przepadły gdzieś ukryte w dole. Koncentrował się. Na twarzy pobladły Żelazną tacą prosto w środek mierzył. Rozbryznęła się ziemia, gdy wreszcie uderzył A błyszczące monety na lemiesz upadły. Jeszcze grającym nie wygasły chęci Choć spór rozstrzygnięto o monet podziały. Co na tacach, pod tacami i obok leżały? Bo na ubitej ziemi nowa pula nęci. Kto dziś pamięta tamte gry tacami? Odeszli chłopcy gdzieś w strony nieznane. Tylko odłamki czasu tam porozrzucane W sielskim Las Vegas tkwią za stodołami Pół wieku minie nim je, kto pozbiera A co zdoła wykrzesać z bolącej pamięci W wir wydarzeń dawno zgasłych wkręci Starym piórem przenosząc na dysk komputera.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
W czasach PRL-u zatrudniano do tysiąca osób trujących się tu dla ludowego państwa za mizerne wynagrodzenie. Zdarzało się, że to trucie okazywało się śmiertelne. Z przyjściem Balcerowicza chemiczna fabryka zaczęła upadać. Okazało się, że brakowało ludzi zdeterminowanych do jej obrony. Widocznie nie wychowano takich w czasie świetności, kiedy sprzedaż produkowanych tu wyrobów miała zasięg światowy od Francji po Pekin. Grabarzem okazał się miejscowy wójt, który dobił dającą ostatnie tchnienie Organikę ogromnym podatkiem od rozlicznych, dawno wyeksploatowanych budynków. Kończąca swój żywot, fabryka wydała na świat nową halę produkcyjną, lecz porzuciła ją natychmiast w stanie całkiem surowym. Dziwnym trafem halę wybudowano na święconej ziemi. Fundamenty budynku zalano w miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat temu mieścił się cmentarz parafialny. Z tym miejscem wiąże się dziwna historia o kilkunastu nieboszczykach, którzy mieli aż trzy pogrzeby. Pierwszy raz pogrzebano ich na przykościelnym placu, bo nowo powstała parafia nie miała jeszcze własnego cmentarza. Lokalna władza przed-peerelowska wyznaczyła umarłym miejsce w mokrej glinie na zapleczu fabryki od strony wsi Wygoda: Jedyna droga do tego uroczyska wiodła między budynkami kotłowni chemicznej syntezy pigmentów, tuż obok okien posterunku Milicji obywatelskiej. Proboszcz Turbański się nie sprzeciwiał. I choć decyzja trafiła na silny sprzeciw społeczny. Wykopano nieszczęsnych nieboszczyków i pochowano na nowym cmentarzu. Nie na długo jednak. Przeciwnicy tej lokalizacji dla miejsca wiecznego spoczynku zawiązali społeczny komitet, który miał za zadanie zapewnić zmarłym bardziej godne 117 miejsce na piaszczysto-żwirowym niewielkim pagórku. Racjonalne argumenty protestujących znalazły zrozumienie u ludowej władzy i zmarłych ponownie eksmitowano. Znaleźli jednak stałe miejsce wiecznego spoczynku, które ufundowano dla parafii społecznym staraniem na ziemi wykupionej od rodziny Banaszczyków. W owym społecznym komitecie niepośrednią rolę odgrywał pochodzący z Piotrkowa młody mężczyzna o imieniu Albin. Jakże zmienne są koleje losu. W miejscu, gdzie był niegdyś cmentarz grzebalny, teraz ziemia dudni od rytmów techno. Można, więc bez ryzyka założyć się o cały majątek odziedziczony po Polsce Ludowej i sprywatyzowany z błogosławieństwem Solidarności, że cała ta kiwająca się w rytmie techno czereda nie ma zielonego pojęcia, iż tupie po zasypanych mogiłach. Fragment książki "Korzenie zła"

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
W fabrycznej świetlicy rozkładano dwuczęściową wypchaną szczeciną zapaśniczą matę, a na niej młodzi adepci poznawali tajniki sztuki zapaśniczej w stylu klasycznym. Podstawowych chwytów stosowanych w szlachetnej rywalizacji uczył ich trener Kieruszyna, człowiek słynący z olimpijskiego spokoju i niezwykłej łagodności. Oparty na tych cechach autorytet trenera zdawał się mieć źródło w idei przyświecającej antycznym zawodom sportowym, rozgrywanych według zasad kolos kagatkos, gdzie piękno oznaczało sprawność fizyczną, urodę i harmonię ciała a dobro cechy moralne i umysłowe. Równocześnie z elementami zapaśniczego rzemiosła trener wpajał tym chłopakom ducha walki, bez którego żadna rywalizacja nie może mieć miejsca. W sekcji piłkarskiej Wolanki dominowali chłopcy z Folwarku, natomiast zapasy stały się domeną chłopaków ze Wsi. Wśród ćwiczących najwięcej było młodych robotników, głównie z miejscowej fabryki , choć uczniów szkół średnich też nie brakowało .Pod ojcowskim okiem trenera wyłoniła się z tego naboru kadra zapaśnicza klubu sportowego Wolanka Wola Krzysztoporska, która musiała udźwignąć ciężar rywalizacji zapaśnikami sławnych klubów z wielkich miast , nie było bowiem drugiej drużyny zapaśniczej działającej w tak małej jak Wola miejscowości. Tak było pewnego niedzielnego poranka w sali łódzkiej Gwardii gdzie wolskie chłopaki dzielnie stawiły czoła młodym milicjantom. Ranne wstawanie w niedzielę miało w sobie coś z ascezy. Jakże miałoby być inaczej skoro niedziela to ten dzień wytęskniony, jeden jedyny w tygodniu wolny od pracy i nauki, w którym można pospać skolko godno. Niełatwo więc byłoby wyrwać się z objęć błogiego snu gdyby nie ekscytująca myśl o czekającej przygodzie. Słońce ledwie zaczęło złocić zielony kobierzec wczesnego lata a już Mielczarek „stonką’’ podjechał pod fabryczną świetlicę. Remigiusz Stasiński jeszcze raz policzył swoich podopiecznych przy okazji taksując ich wartość bojową. Do kompletu brakowało dwóch zawodników, którzy mieli dosiądź w Siomkach. Kierowca wiedział w czym rzecz więc pojechał prosto na Mysiaki. Pod domem Markiewiczów wysiadł Stasiński i poszedł szukać Józka. Minęło trochę czasu zanim wrócił z głębi podwórka. Józek szedł obok niego w rozchłestanej, białej koszuli i nieco wymiętym czarnym garniturze. W rozczochranych włosach miał jakieś źdźbła, okruchy siana co potwierdziło nasze domysły, że został zbudzony w stodole. Józek chłopak krępy, mocno zbudowany „chodził” w wadze średniej. Brakowało jeszcze najcięższego, Mietka. Kolejnym przystankiem miała być zagroda Kulików. Nie było jednak potrzeby zjeżdżać w polną drogę bo Mietek dawno mieszkał i czekał przy sklepie. W dwie godziny później ekipa Wolanki meldowała się w Łodzi na obiekcie Gwardii. Nazwa łódzkiego klubu budziła respekt podobny do tego jaki wszechwładna milicja miała w społeczeństwie. Na dodatek mecz zapaśniczy miał się odbyć w sali gdzie na co dzień trenowali sławni bokserzy, mistrzowie i reprezentanci Polski. W trosce o morale zawodników kierownictwo Wolanki zataiło przed nimi, że będą się potykać z autentycznymi milicjantami. Nie o rzeczy się bowiem mówiło, że z władzą raczej nie wygrasz a z milicją nigdy. Fatalnie wyznaczona pora meczu sprawiła, że zainteresowanie nim łodzian okazało się żadne. Na obszernej widowni zasiadło tylko kilkanaście osób z Woli Krzysztoporskiej. Onieśmieleni głuchą ciszą panującą na sali wspierali walczących kolegów tylko przy pomocy niemych, choć wyrazistych gestów. Dzidek Famulski pierwszy ruszył do walki z wielkim animuszem. Błyskawicznie położył swego przeciwnika. Potem walczyli kolejno: Józek Piotrowski i Maniek Wieczorek. W tym czasie Józek Markiewicz częściowo się obudził. Nie był wprawdzie zbyt rześki ale starał się trzymać fason. Przed wyjściem na matę zrzucił z siebie resztki snu. Rywal próbował technicznie rzucić go przez biodro ale nie zdołał go dźwignąć na tyle, żeby mu oderwać stopy od maty. Natrafił jednak na zacięty opór, który jakby zwielokrotnił ciężar przeciwnika a stopy mu trwale połączył z podłożem. Józek trzymał go prostym chwytem jak w kleszczach imadła. Z muskulaturą napiętą wyglądał jak heros. W niczym nie przypominał faceta wyłażącego rano ze stodoły. Ciągnął w dół przeciwnika. W wyciszonej sali słychać było tylko stękanie siłaczy, gdy upadli na matę Józek był na wierzchu a młody milicjant leżał na łopatkach. Mietek Kulik w ciężkiej dostał punkty walkowerem z braku przeciwnika i w ten sposób Wola pokonała Łódź na jej podwórku W 1962 roku Wolanka awansowała do drugiej ligi mając między innymi za przeciwników dwa kluby ze stolicy: Elektryczność i Olimpię. Region południowy był reprezentowany przez Wisłokę Dębica. Elektryczność Warszawa dochowała się później mistrza świata Andrzeja Suprona. Dla Dębicy natomiast był to początek drogi na szczyty krajowego a potem światowego zapaśnictwa. Duże emocje wywołały i głęboko zapadły w pamięci pojedynki „kogutów’’ Edka Banaszczyka z Czesławem Korzeniem, czołowym zapaśnikiem w kraju a później trenerem i wychowawcą pierwszego, polskiego mistrza olimpijskiego w zapasach Kazimierza Lipienia. Wygrać z Dębicą to było marzenie a o zwycięstwie nad Warszawą strach było pomyśleć. A jednak wygrywali. Wola podziwiała swoich herosów, szczególnie młodzi ludzie zafascynowani wielkim sportem godzinami potrafili delektować się opowiadaniem o szczegółach walk chłopców z Woli z asami zapaśniczego kunsztu , goszczącymi często na sportowych stronach krajowych gazet. Duma z osiągnięć braci i synów podkręcona przez lokalny patriotyzm ściągała zawsze tłum ludzi do fabrycznej świetlicy a co dopiero mówić o zainteresowaniu potyczką z mistrzowską drużyną Boruty. Wszyscy w Woli wierzyli w zwycięstwo swojej drużyny nad utytułowanymi mistrzami a jednak tak naprawdę Boruta w Woli nie mógł meczu przegrać. Remis też mógłby być powodem do satysfakcji a przed walką zawodników kategorii ciężkie remis pozostawał jeszcze w zasięgu ręki. Cała nadzieja skupiła sie w Mietku. Bracia Kulikowie, chłopy jak dęby mieszkali z matką w Siomkach w rolniczej zagrodzie. Patrząc na Kulikową w towarzystwie synów trudno było nie spostrzec, że to po niej dziedziczą zapis genetyczny determinujący im budowę i wymiary ciał. Braci znano nie tylko z posiadanej mocy, ale też z łagodnego charakteru i usposobienia, jak na prawdziwych siłaczy przystało. Z małego zagonu ziemi wyżyć się nie dało. Siłą rzeczy musieli szukać pracy pozarolniczej. Mietek trafił do fabryki, gdzie wpadł w oko zapaśniczej braci ze względu na figurę i siłę przypisywaną rzeźbionym w kamieniu herosom. Starszy Leon był od Mietka wyższy i bardziej kościsty. Pracował w kółku rolniczym jako traktorzysta. Ten to był dopiero prawdziwym strongmanem, takim samorodnym z łaski Bożej lub natury, obdarzony genetycznie za pośrednictwem rodzicielki. Leon wykonywał usługi ciągnikiem Ursus – 360, zanim jednak ruszył kosić chłopskie łąki robił wczesnym rankiem kurs z mlekiem do piotrkowskiej mleczarni. Mleko ze zlewni w Krzyżanowie wiózł w trzech pojemnikach blaszanych na odkrytej przyczepie ciągnikowej. Puste zasobniki płukał pod hydrantem. Niestety, zimna woda czyściła wnętrze zasobników nie całkiem skutecznie. Z dnia nadzień narastały na blaszanych ściankach drobiny mlekowego tłuszczu tworząc po miesiącach warstwę cuchnącego sera. Nikomu to nie przeszkadzało, więc traktorzysta też nie ubolewał, czasem tylko usuwał odrywające się bryłki porowatej, brązowej substancji. W czasie, gdy Mietek brylował na zapaśniczych matach, Leon dźwigał na wyższy poziom krajowe mleczarstwo. Nigdy jednak taka przenośnia nie miała równie dosłownego znaczenia. Zdarzało mu się jak innym przebić koło, wtedy z pośpiechu nie szukał stosownego podnośnika, ale zgięty w pałąk podsadzał się plecami pod skrzynię przyczepy w górę ciężar przekraczający możliwości jednego człowieka, podkładając wolną ręką pniak pod oś przyczepy. Ponoć nie sprawiało mu to większego kłopotu, Chodziła szeroko fama o siłaczu, więc nie mogła nie dotrzeć do Remigiusza Stasińskiego a ten długo nękał Mietka, żeby namówił starszego brata na udział w treningu. Trwało to dość długo, ale Leon w końcu się pojawił. Nieśmiały i zażenowany lekko się garbił, jakby się wstydził przewagi wzrostu nad najtęższymi w okolicy chłopami. W treningu nie chciał wziąć udziału bo poza domem nie nawykł zdejmować ubrania. Popatrzył sobie na wszystko dokoła. Zainteresowała go stojąca w poczekalni kina sztanga, Tam mieściła się także szatnia i siłownia. Trener chciał mu zademonstrować technikę dźwigania, lecz on tylko ręką machnął i kazał zawiesić na gryfie komplet obciążników. Podszedł i dźwignął to wszystko łatwo ponad głowę wprawiając obserwatorów w kompletne zdumienie. Zanim świadkowie zdarzenia ochłonęli z szoku Leon nacisnął czapkę, wyszedł i już nigdy na trening nie przyszedł. Tak rodziła się legenda braci Kulików, silnych niczym tury a łagodnych jak baranki. Legenda Mietka z zapaśniczej maty powalającego najtęższych siłaczy w Polsce i Leona, co od Mietka był jeszcze silniejszy. Tyle wiedziała sala jak Stasiński zapowiadał najciekawszą walkę meczu. Zaczął mówić a głośny pomruk emocji wydobył się z sali. -W wadze ciężkiej wystąpi mistrz Polski Chojnacki z Boruty Zgierz – wygłosił -- - Remigiusz a przez salę przeszedł szmer budzący respekt. - Przeciw niemu wystąpi Mieczysław Kulik z Wolanki – dokończył. Sala zaiskrzyła z emocji. Z ogólnego tumultu można było wyłowić poszczególne okrzyki. Walka byka z parowozem – krzyknął na cały głos Wicek Banaszczyk, W sali omal się nie zagotowało. Wrzask był okrutny, Najczęściej krzyczano: Złam mu nogę! Nie oznaczało to wcale żądania od Mietka, żeby zamienił się w łamignata. Chcieli tylko wzbudzić trwogę w sercu jego przeciwnika. Zawodnicy witali się na środku maty. Mistrz gruby, tłusty z lekkim brzuszkiem, ale nad wyraz na swą tuszę ruchliwy. Mietek wyższy, składał się cały z żył i kości. W walce na punkty Mietkowi żaden sędzia nie chciałby przyznać nad mistrzem zwycięstwa, Pozostało mu szukać szansy na zwycięstwo przed czasem. Chwycili się za bary i mocowali okrutnie szarpiąc się w uścisku. Pod spoconą skórą grały sploty mięśni. Mietek z techniką jeszcze był na bakier, więc mistrz szykował atak przez biodro, żeby w ten sposób rzucić go na matę. Szarpnął raz, drugi lecz bez rezultatu. Kulik stał w miejscu jak wrośnięty w matę, objętemu w pasie przeciwnikowi zaciskał uchwyt jak szczęki imadła. Łamał do powoli, centymetr po centymetrze odchylał do tyłu. Sala szalała jak wataha co poczuje krew. Mistrz opierał się ze wszystkich sił. W oczach już mu się pojawiło widmo porażki, ale walczył do końca, dopóki ta niepojęta moc nikomu nieznanego przeciwnika z prowincji nie przyłożyła go łopatkami do maty. Co się po tym działo na Wsi i Folwarku tego się w żaden sposób nie da opisać? Pozostaje tylko w ślad za poniedziałkową, łódzką prasą zawołać: Sensacja w Woli Krzysztoporskiej, miejscowa Wolanka remisuje na zapaśniczej macie z renomowaną drużyną zgierskiego Boruty a mało znany Ulik położył na łopatki w wadze ciężkiej mistrza Polski Chojnackiego. Sensacja podwójna skoro Głos Robotniczy zniekształcił nazwisko sportowego bohatera.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Las Vegas za stodołami Daleko było jeszcze do ery jednorękich bandytów a namiastkę ruletki znaliśmy tylko z odpustowych kramów, gdzie wygraną były gipsowe figurki to jednak demon hazardu miał się zupełnie dobrze wśród mieszkańców Woli i na co dzień i od wielkiego dzwonu. Wprawdzie władza ludowa od swojego zarania potępiła gry hazardowe i zakazała ich uprawiania to lud niewiele sobie z tych zakazów robił i nadzwyczaj zręcznie je omijał. Ledwie śnieg stopniał i błoto obeschło na „Forum Wolanum’’, czyli skrzyżowaniu ulic Wesołej i Kościuszki się grupki chłopców grających w odbitkę.Repertuar gier był bardzo bogaty, ale młodzież preferowała zazwyczaj te, które wymagały nie tylko myśli taktycznej, ale także zręczności i fizycznej sprawności. Gra w odbitkę należała do najprostszych i była dostępna nawet chłopcom z najmłodszych klas podstawówki. Wystarczyło, że gracz posiadał kilka monet, z których jedna służyła do odbijania od muru. Była to z reguły, pokaźna, mosiężna pięciogroszówka. Trzymając w dwóch palcach tę monetę należało odbić ją od ściany tak, aby odskoczyła jak. najdalej. Kolejny gracz odbijający swoją monetę starał się, aby upadła jak najbliżej tej leżącej na ziemi, Jeżeli odległość między monetami dała się zamknąć rozpostartymi palcami dłoni drugiego z graczy wygrywał on równowartość upolowanej monety. Jeśli nie uderzył celnie szansę otrzymywał kolejny gracz i tak dalej aż do wyczerpania całej plejady grających. Podwójna stawka obowiązywała wtedy, kiedy moneta spadała na monetę a przynajmniej nie dalej jak na szerokość dużego palca, grającego. Ten rodzaj pomiaru był szybki i prosty, zapewniał, więc grze odpowiednią dynamikę.Wadą natomiast, było preferowanie graczy o dużych dłoniach i grubych palcach Był to oczywiście bardzo cenny, dodatkowy atut, ale bez umiejętności celnego odbijania monet na niewiele się zdawał. Walka na ubitej ziemi pod ścianą wiejskiej świetlicy mogła trwać godzinami. Nikt specjalnie nie przepędzał małolatów chyba, że poszukujący ich z powodu długiej nieobecności rodzice. W tej grze było jednak nieskończenie więcej zabawy niż hazardu a właściwie była to niemal wyłącznie gra zręcznościowa, być może z jakimiś trudnymi do określenia nutkami hazardu,którym daleko jeszcze do akordów rozbijających wniwecz harmonię ludzkiej duszy. Co innego gra tacami. Ta gra, do gry w odbitkę miała się jak pięść do oka i nosiła w sobie zalążek obłędu, który stał też u zarania Las Vegas. Gra w tace toczyła się w takim ukryciu i była owiana taką tajemnicą jakby chodziło, co najmniej o rosyjską ruletkę. Wymarzonym miejscem dla niej była ścieżka za stodołami ulicy Wesołej zaczynająca się od familiaka-bliźniaka przy ulicy Kościuszki. Tuż za tym piętrowym, drewnianym budynkiem dla kilku rodzin stała murowana stodoła Jana Wieczorka. Dalej w rzędzie stały stodoły Mielczarka zwanego Kubą. Henryka Ałaszewskiego. Ścieżka biegła skrajem pól wydeptana przez ludzi skracających sobie drogę do sklepu. Był tu urokliwy zakątek wsi na zapleczu ruchliwego centrum. Za stodołą Gąsiorów i Kuciapów działało tajne kasyno. Scenerię stanowił czworokąt pól i ogrodów zamknięty zwartą zabudową ulic Wesołej i Kościuszki oraz pojedynczych zagród Kowalskich i Krakowiaków, prekursorów późniejszej ulicy Niecałej przecinającej uroczysko Grobelki. W godzinach obiadu prawie nikt z dorosłych tędy nie przechodził,więc jawiło się to miejsce jako idealne dla młodych hazardzistów. Mimo pełnej konspiracji, tak całkiem cicho to, za stodołami nigdy nie było z powodu silnych emocji wywołanych grą. W miejscu gry nie panował, więc zgiełk a nawet gwar. Słychać było stamtąd jakiś poszum, który nasilał się w momentach wzrostu emocji, żeby nagle wyciszyć się po interwencji jednego ze starszych, rozsądniejszych uczestników tajnego zgromadzenia. Cicho- brzmiało stanowcze wezwanie i zalegała cisza aż do kolejnego podniesienia się wrzawy. Nie mogło być inaczej skoro chodziło o pieniądze. Właśnie pieniądze a dokładniej monety leżały poukładane w stos na drewnianym, niewielkim słupku wielkości małej szklaneczki. Stawką w grze mogło być dwadzieścia pięć groszy, czyli równowartość połowy najtańszej bułki. Stawek ułożonych na słupku było tyle ilu chłopców uczestniczyło w danej rozgrywce Żeby zdobyć pieniądze należało je zebrać ze słupka rzutem metalowej tacy. Wśród tac wielka była różnorodność, choć wszystkie mieściły się w trzech kategoriach. Najczęściej używane były szajby czyli żelazne dyski o wadze 1-2 kilogramy, jednolicie wytoczone bądź ażurowe, pochodzące z demobilu elementy układów napędowych maszyn i urządzeń przemysłowych. Gracz rozpoczynający z reguły używał szajby, rzucając nią w bank składający się z kilku drobnych monet umieszczonych na słupku stojącym na wolnej od trawy i chwastów ubitej ziemi. Chodziło o to, żeby rozrzucone siłą uderzenia ciężkiej szajby monety nie zapodziały się. Zanim jednak pierwsza szajba robiła bank chłopcy musieli się upewnić czy w pobliżu nie znajduje się ktoś, kto mógłby ich rozpoznać i donieść rodzicom. Jeśli nie daj Boże tak by się stało to uczestników rozgrywki czekałyby dotkliwe sankcje, czyli na ogół kary cielesne.J eśli osobą karzącą była matka nieszczęsnego hazardzisty to narzędziem zadającym ból była rózga. Jeśli jednak sprawiedliwości służyła ręka ojcowska to wprawiany był w ruch rzemienny pasek rodziciela. Mogło zdarzyć się jednak, że winowajca uniknął kary, jeśli w odpowiednim momencie rzucił się do ucieczki, bo podtrzymującego ręką spodnie mężczyzny na ogół nie stać na skuteczny pościg. Powyższe rozważanie należy traktować jako czysto teoretyczne, bowiem rodzice nie dawali wyprowadzić się w pole i tępili z całą surowością każdy przejaw fascynacji hazardem u swego potomstwa. Wydaje się, że takie ostre reakcje na młodzieżowe ciągoty do zakazanych gier nie wynikały z przekonania, co do szkodliwości nałogu a raczej z konieczności podporządkowania się presji suwerenów, czyli Kościoła i państwa, które choć rywalizowały dość często aż do utraty tchu, to jednak solidarnie potępiały hazard i zwalczały na wszelkie możliwe sposoby. Na hazardzistów grzmiał ksiądz z ambony oraz ścigała ich milicja. Tak naprawdę ludziska uważały hazard za szkodliwy tylko dla przegranego. Jeśli natomiast poszczęściło się komuś w grze to przyjmował wygraną za znak przychylności ze strony Opatrzności Bożej.Miała tu zastosowanie głęboko zakorzeniona w mentalności ludzkiej tak zwana filozofia Kalego tak obrazowo i lapidarnie przedstawiona przez Sienkiewicza w jego znakomitej powieści przygodowej. Tak, więc nie zrażając się retoryką socjalistycznej propagandy i traktując z życzliwą ignorancją wołanie z ambony rżnęli Wolanie w karty przy każdej, nadarzającej się okazji. Tak było w latach najgorszego stalinizmu, tak samo za towarzysza Wiesława, tego samego, do którego poeta zwracał się,Towarzyszu Wniesławie ‘’w wierszu wytykającym mu złamanie obietnic.Z gier karcianych najpopularniejszą była gra w oczko. Z talii kart w ręku bankiera wyciągało się kolejne karty dążąc do uzyskania 21 oczek. Marzeniem było wyciągnąć asa i dziesiątkę. Asa wyceniano na jedenaście oczek Razem z dziesiątką dawał oko, czyli wygraną Przy ciągnieniu trzech lub więcej kart sprawa mogła się skomplikować Przekroczenie pożądanej sumy skutkowało furą, czyli przegraną. Wygrywał wtedy bankier trzymający pieniądze i karty. Ambicją bankiera było nagromadzenie w puli jak największej kwoty, ponieważ po pewnej, umownej liczbie ciągnień padała jego łupem. No chyba, że ktoś idąc na całość rzucił stawkę równą puli i wygrał. Mówiło się wtedy, że robił bank, więc talia przechodziła w ręce innego gracza, który tworzył nowy bank wyposażając go w kapitał. W tej grze błyskawicznym przebiegu wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Dotyczyło to głownie skali emocji, którym bez wyjątku ulegali gracze niezależnie od wyników toczącej się rozgrywki. Dobra passa mogła skutkować ściskaniem gardle i ssaniem w żołądku. Takie same objawy mogła wywołać nieuchronna, druzgocąca klęska. Takie reakcje były dziełem demona hazardu,który wzniecał euforię bądź strach przy pomocy przyśpieszonego rytmu serca i rosnącego ciśnienia krwi. Nikt nie potrafi wobec hazardu pozostać obojętny, choć zdarzają się tacy, co potrafią ukryć emocje w sposób niemal doskonały, niekiedy tylko jakiś trudno dostrzegalny dla postronnego obserwatora tik zdradzi emocjonalne zaangażowanie.Bo to tylko pozory i kamuflaż ten rzekomy, olimpijski spokój wytrawnych hazardzistów. W ich wewnętrznej przestrzeni psychicznej bez ograniczeń hula demon niczym wicher, podsycany nadzwyczajną eksplozją chciwości Zdarzało się, że do grupki grających gdzieś za stodołami dołączył młodociany wracający ze sklepu, gdzie wysłany przez rodziców jakiś, niewielkich zakupów. Na widok balansujących w objęciach ducha hazardu wytrawnych graczy zaczęła parzyć go ściskana w dłoni reszta, wydana przez sklepową w postaci kilku aluminiowych monet.Zbliżał się, więc powoli nieszczęsny do źródła gry, najpierw odpędzany jako żółtodziób, nieuprawniony do obcowania z wtajemniczonymi. Z czasem jednak już po zademonstrowaniu posiadanych drobniaków został dopuszczony na zasadzie, że grzech odrzucać pieniądze, co same się pchają do kieszeni. Przez chwilę cały szczęśliwy, młody adept sycił się udziałem w grze jak równy z równymi wśród starszych kolegów niedopuszczających go, na co dzień do ściślejszej komitywy. Nim jednak zdążył się nacieszyć rzekomym awansem życiowym został już bezlitośnie ograny. –Nie graj Wojtek, nie przegrasz portek-usłyszał na odchodne. Przypadkowi koledzy nie mieli dla niego słów pocieszenia a czekało go jeszcze retoryczne pytanie rodziców o resztę pieniędzy. Jeszcze gorzej, jeśli małolata wchłonęła grupka hazardzistów jeszcze przed pójściem do sklepu. Wyobraźnia kuszonego powiększała mu karę podsuwając przed czasem świszczący w powietrzu skurzany pasek i psi skowyt wywołany bólem batożonego pośladka Z tych wszystkich powodów gra w oczko była przez miejscowe autorytety uważana za niegodną uczciwego człowieka. Nie mówiąc już o pokerze, którego sama nazwa kojarzyła się z szulernią. Dla nich granicę dopuszczalnego hazardu wyznaczała gra w tysiąca, w której niewielką, składkową sumę zbierał ten gracz, co pierwszy osiągnął dorobek tysiąca punktów. W tej niebogatej przecież społeczności tkwił jednak nieprzerwanie nieśmiertelny mit szczęśliwego losu, który spośród tysięcy zwykłych, zupełnie przeciętnych ludzi wybiera kogoś na chybił trafił i czyni go w jednej chwili bajecznie bogatym a więc niezmiernie szczęśliwym. Choć nie całkiem słusznie to jednak powszechnie się mówi, że bogactwo i szczęście w jednej chodzą parze. Brakowało, więc ludziom prostym dostępu do wielkiej gry a tylko w takiej grze los obiecywał premię najwyższego pożądania. Aż stało się, że po kilkunastu latach ustępowania ideologom i dogmatykom naukowego rzekomo socjalizmu praktyczna władza po cichu przywróciła działalność Totolizatora. Chodziło zarówno o korzyści finansowe do budżetu zyskującego tak zwany podatek od marzeń i odwrócenie uwagi obywateli od ochoczo składanych obietnic dobrobytu, który choć wielokrotnie przez ludową władzę zapowiadany nijak nie dawał się odczuć, na co dzień.Nowe lotto zwane dla lichego kamuflażu Totalizatorem Sportowym liczyło 99 numerów. Wśród nich wybierało się sześć. Każdy z numerów miał przypisaną dyscyplinę sportową poczynając od bojerów numerem 1 aż do kończącego wyliczankę żeglarstwa. Mimo mizerii promocyjnej i niewielkiego prawdopodobieństwa wygranej totalizator nazywany też totolotkiem wzbudzał ogromne zainteresowanie społeczne z powodu wielkości głównej wygranej wynoszącej okrągły milion.Fantastyczna nagroda sprawiła, że zaroiło się w Woli od marzycieli, choć naprawdę grających nie było zbyt wielu ze względu na brak miejscowej kolektury. Najbliższa gdzie można było złożyć wypełniony i opłacony kupon mieściła się w Piotrkowie Opłata za przejazd w obie strony podwajała koszty nadania kuponu. Nie mówiąc już o stracie czasu a czas na wsi był ważniejszy jak pieniądz. Wszystko się zmieniło, gdy Totolotek trafił pod strzechy, no może nie zupełnie, bo pod kryty papą dach Feliksa Ambrozika gdzie frontowy pokoik 40-45, był przystosowany na potrzeby sklepiku. Akurat stał pusty, bo ludowa władza tyle, co prywatny handel skutecznie udusiła. Istniało jeszcze prywatne rzemiosło w stadium wegetacji. Wśród rzemiosł szczególną pozycję miało fryzjerstwo, którego peperowcom nigdy nie udało się upaństwowić podobnie do usług erotycznych co uchroniły się być może dzięki śpiewanemu, frywolnemu ostrzeżeniu. . . . .. - Szumią drzewa, lecą liście Nie daj dupy komuniście. Jak się partia o tym dowi To ci dupę upaństwowi. Ale dość dygresji, wracajmy do Felka. U niego podwoje otworzył zakład fryzjerski Zanim powieszono szyldy gruchnęła wieść gminna a ludzie natychmiast zrobili golibrodzie oblężenie. Nie tyle z chęci usunięcia zbędnego owłosienia, bo brzytew do golenia na wsi nie brakowało a fryzjerów samouków było do imentu, tylko rzucili się wszyscy do wypełniania kuponów totka i Kukułeczki,regionalnej gry z siedzibą w Łodzi. Fryzjer nie krył zadowolenia z tego naporu, bo miał od kuponu jakąś niewielką prowizję, która przy wysokich obrotach przynosiła niezły zysk. Z czasem euforia zmalała, ale grających nigdy nie brakowało Nawet po odejściu fryzjera, który z racji semickich rysów twarzy, dużej ruchliwości i gadulstwa był nazywany Żydkiem. Bywanie u fryzjera było wtedy trendy. W zimowe popołudnia i wieczory wypełnianie kuponów gier liczbowych odbywało się często grupowo a skreśleniu każdej kolejnej liczby towarzyszyły jakieś uwagi a nawet komentarze ze strony licznych obserwatorów. W takiej sytuacji nie trudno było nawet o ostre spory na temat liczb szczęśliwych, które w najbliższą niedzielę mogą ułożyć się w szyfr otwierający prawdziwy sejf w prawdziwym banku, gdzie na wybrańca losu będzie czekała góra prawdziwych pieniędzy. Nie wszyscy jednak wytyczali swą drogę do szczęścia na oczach fryzjera i jego gości. Wielu przychodziło tu kupić czyste kupony, aby w domowym zaciszu, często z udziałem całej rodziny odgadnąć liczby, które w niedzielę późnym wieczorem ujawni spokojny, beznamiętny głos spikera Polskiego Radia. A w oczekiwaniu na wynik losowania milionom graczy przy radioodbiornikach drżeć będą ołówki w spoconych dłoniach Nie inaczej było we Woli. Tu wszystkie wypełnione przez marzycieli kupony po opłaceniu i oklejeniu banderolą wędrowały do skórzanej teczki fryzjer a wraz z nim autobusem PKS. Do Piotrkowa. Wprawdzie u fryzjera dominował hazard, ale nie wszyscy jego goście oddawali się grzesznym emocjom liczbowych gier. Byli też tacy, co przychodzili pogadać. Wstępem do dyskusji było przeglądanie starych gazet przywożonych dla klientów z miasta. Nic to, że dzienniki i tygodniki były zawsze nieaktualne, bo miejscowi i tak żywili umiarkowaną nieufność do partyjno-rządowej propagandy. Gazetowe newsy pełniły tylko rolę zaczynu dyskusji politycznej, z której to wyciągnięte i uzgodnione konkluzje były zawsze negatywne dla rzekomo ludowej władzy. Jeśli nawet wśród politykujących znalazł się potajemnie posiadający czerwoną legitymację to nie odważył się broń Boże chwalić swoich towarzyszy trzymających władzę, co więcej sam ostro i bezkompromisowo odsądzał od czci i wiary peperowców, bo tak wtedy komunistów przezywano. Odsądzanie bolszewików od wiary nie miało zresztą sensu skoro sami głosili, że wiara to opium dla mas, czyli narzędzie wielce pomocne do utrzymania w karności i posłuszeństwie klas uciskanych przez cwaną mniejszość trzymającą władzę i kapitał. U fryzjera hazard walczył o lepsze z polityką i plotką a wszystko było okraszone dosadnym kawałem. Dominowali tam mężczyźni w średnim wieku rozpamiętujący przedwojennej Polski Tej ze znaczną mniejszością żydowską Piłsudskim i Dmowskim w tle. Nie było tam miejsca dla małolatów. Te dzieci okupacji wyczarowały sobie własny świat, którego ważna część mieściła się za wiejskimi stodołami. Jak tylko stopniał w wiosennym słońcu śnieg a udeptana ziemia obeschła z błota, ni stąd ni z owąd zbierało się zgrupowanie roczników 1940-45, zaczynały dźwięczeć lemiesze i szajby z przerwami na głuche uderzenia miękkich ołowianek. Na drewnianym słupeczku piętrzył się stos..drobnych monet.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
WALKA BYKA Z P A R O W O Z E M Poszła fama po Wsi, że w niedzielę na Folwarku będą się barować. Według miejscowej tradycji barowanie było traktowane jako szlachetna forma fizycznej rywalizacji, choćby dlatego, że były to boje bezkrwawe w odróżnieniu od bójek na potańcówkach, tudzież rękoczynów często kończących sąsiedzkie zwady. Bywało, że prano się po pyskach a co gorsze, również przy użyciu tępych a nawet ostrych narzędzi. Niekiedy finał takiej jatki kończył się przed sądem. - Czym oskarżony uderzył sąsiada- pytał sędzia ? Patyczkiem, Wysoki Sądzie, patyczkiem – odpowiadał potulnie napastnik - Jaki to był patyczek – dociekał sędzia. - Ano, pół dyszla od wozu – doprecyzował podsądny Podczas barowania nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Tu wyższość nad przeciwnikiem wykazywało się rzucając go na ziemię i nie czyniąc mu przy tym większej krzywdy. W ten sposób próbowali swoich sił młodzi chłopcy baraszkujący na łąkach w stogach siana i słomianych pryzmach. Nie tylko oni. Młode parobczaki a nawet chłopy w sile wieku podochoceni przez chcących się zabawić ich kosztem prowokatorów też niekiedy stawali do walki ku zgorszeniu żon i matek uważających męskie starcia jako przejaw nieodpowiedzialności i głupoty. Co by nie powiedzieć barowanie się było trwałym elementem miejscowej obyczajowości. Stare porzekadło głosiło nawet, że bywają przypadki, iż garbaty garbatego kładzie na łopatki. W niedzielę jednak, nie chromi i nie ułomni mieli toczyć boje, ale najlepsi zapaśnicy Woli i Zgierza w walce ligowe punkty. Terminy, zapasy i zapaśnicy dopiero się w Woli upowszechniały. Nic więc dziwnego, że w niedzielę wiara waliła do świetlicy, właśnie na barowanie. Gdzie młodzi chłopcy z Woli rzucili trenowani przez Eugeniusza Kieruszyna rzucili wezwanie zgierskiemu Borucie , mającemu w swych szeregach czterech mistrzów Polski. Barw Zgierza bronili między innymi: bracia Kroppowie, Motyl i Chojnacki. Jakim cudem tłum ciekawskich upchnął się do niewielkiej, fabrycznej przeszła niemal bez echa. Dopiero walka kogutów rozpaliła widownię. Naprzeciw olimpijczyka z Rzymu mistrza Polski Lesława Kroppa stanął Edek Banaszczyk syn Bolesława ,najmłodszego z ośmiorga rodzeństwa Banaszczyków. Jak każdy z tej wy. Zbudowany może zbyt filigranowo jak na zapaśnika, nadrabiał to świetną techniką i wrodzoną zwinnością, Taki był Edek, w to co robił wkładał maksimum zaangażowania. Nie przestraszył się mistrza znanego na zapaśniczych matach ze stosowania w walce różnych najczęściej niedozwolonych sztuczek. Na znak sędziego zaczęli tańczyć na środku maty. Obaj czyhali na błąd przeciwnika stwarzający okazję do pochwycenia rywala i zwalenia go z nóg. Każdy z nich wydawał się być pewnym swego, ale żaden nie lekceważył swego przeciwnika. – Suples Edek, suples. Zrób mu suples! – krzyczała wiara stojąc na tylnych ławkach. Zawodnik Boruty pomyślał, że rywal będzie chciał go obejść. On sam też o tym myślał. Krążyli więc wokół siebie wyczekując na odpowiedni moment do przeprowadzenia zaskakującego ataku. Nie ryzykowali jednak podjęcia pochopnej akcji. Wobec tego sędzia udzielił Edkowi napomnienia za pasywną walkę. Było to zgodne z paskudną praktyką sędziowania preferującą mistrza w walce z nowicjuszem. Edek był w niekorzystnej sytuacji bo Kropp prowadził na punkty. Musiał atakować, żeby uniknąć dyskwalifikacji a wtedy łatwo o błąd i skuteczną kontrę ze strony rywala. Edek choć młody zachował się jak stary lis. Zamarkował próbę obejścia mistrza a ten przyjął blef za dobrą monetę i stracił czujność na małą chwilę. To wystarczyło, żeby Banaszczyk zdążył w pasie go pochwycić. Zdumiony Zgierzanin znalazł się w powietrzu. Bezradnie wierzgając nogami daremnie szukał jakiegoś oparcia. Znalazł się bowiem niespodziewanie w klasycznym przednim suplesie, którego w niemałym trudzie wyuczył Edek się pod okiem trenera Kieruszyna. Nie pozwolił uciec rywalowi. Trzymając go mocno odchylił się do tyłu i runął z nim na matę. Wszystkim się zdawało, że sam położy się na łopatki, ale on w powietrzu skręcił swoje ciało i upadł na bok a oniemiały Kropp walnął plecami w matę. Zgierzanin trzepał się przez chwilę jak ryba w sieci a sędzia przyklęknął sprawdzać czy powalony zawodnik dotyka maty obiema łopatkami jednocześnie. Ociągał się jednak z podjęciem werdyktu, dając czas mistrzowi na wyjście z opresji. Ten oczywiście szansę wykorzystał. Wykazując się niesamowitym sprytem wyszedł z beznadziejnej zdawałoby sytuacji. Walka zakończyła się więc w regulaminowym czasie a sędziowie stosunkiem głosów dwa do jednego przyznali zwycięstwo Lesławowi Kroppowi. Niestety w kolejnych pojedynkach Wolanie występowali ze zmiennym szczęściem i przed ostatnią walką meczu Boruta prowadził 8 : 6. Kiedy Remigiuszowi Stasińskiemu zaświtała w głowie myśl o wzbogaceniu Wolanki o sekcję zapaśniczą dokładnie nie wiadomo? Nie ulega jednak wątpliwości, że to on wspomagany przez Zygmunta Owczarka i kilku innych zapaleńców doprowadził w 1960 roku do powstania a później do rozkwitu wolskiego zapaśnictwa. Po latach trudno było dociec jakich argumentów użył Stasiński, aby przekonać dyrekcję Wolskich Zakładów Przemysłu Barwników do wysupłania socjalnego grosza na wyposażenie i utrzymanie kosztownej bądź co bądź sekcji. Należy pamiętać o tym, że fabryka dźwigała ciężar finansowania klubu piłkarskiego odgrywającego znaczną rolę w rozgrywkach wojewódzkich.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Kasia . Z usług Kasi korzystali niemal wyłącznie mężczyźni. Miejscowe kobiety, jeśli już przechodziły za obite blacha drzwi to tyko po to, żeby wyrwać z pęt pijaństwa swych mężów lub synów. Niejedna oczy wypłakała z żalu i wstydu a i to nie pomagało a nawet, jeśli pomogło to nie na długo. Kobiety przeklinały gospodę i spółdzielnię, która ją otworzyła. Mało, która zastanawiała się nad źródłem skłonności ojców rodzin do łatwego przepijania ciężko zarobionych pieniędzy z wielkim uszczerbkiem dla dziurawych, domowych budżetów. Po co było szukać jakiś wydumanych powodów skoro z góry wiadomo było, że winna jest Kasia. Dla wielu alkohol był kluczem do mrocznych zakamarków duszy. Odzierał ją z gładkiej politury pozorów dobrego wychowania i religijności. Ksiądz Brachowski, ten szerzej nieznany święty człowiek nie rzucał na Kasię gromów, choć przed nadużywaniem alkoholu przestrzegał nieustannie widząc w pijaństwie źródło wszelkich nieszczęść i życiowych dramatów swoich parafian. Pamiętał, bowiem, co uczynił Jezus, kiedy na weselu w Kanie Galilejskiej zabrakło gospodarzom wina i o tym, że alkohol od zarania dziejów towarzyszył człowiekowi. Myślał, ze tak niechybnie pozostanie do dnia sądu ostatecznego. Z dawien dawna karczma i plebania były autonomiczne i niezależne od siebie, każda na swój sposób służąca człowiekowi dla zaspakajania jakże odmiennych potrzeb jego duszy jednakowo otwartej na sakrum i profanum. Nie tylko Kasia była miejscem przenoszenia się w stan poalkoholowej euforii. Na uroczystościach rodzinnych wódka towarzyszyła człowiekowi od narodzin po śmierć. Chrzcin, wesel i korelacji nie było jednak tyle, żeby zaspokoić potrzebę oderwania się od szarości i monotonii codziennego życia. Dlatego tradycja nakazywała czerpać zaczarowaną moc zaklętą w szklanej butelce także przy innych czynnościach mających coś z rytuału. Do takich zdarzeń należało świniobicie i finalizowanie wszelkich transakcji handlowych. Okazji do zakrapianych uczt byłoby znacznie więcej, ale na przeszkodzie stały małżonki, prawdziwe domowe Westy skutecznie eliminujące alkohol z domu, niekiedy wałkiem do ciasta, czasem ścierką, ale najczęściej jazgotem trudnym do zniesienia dla ucha mężczyzny. Pół biedy mieli smakosze podczas ciepłych, letnich dni, kiedy sama natura przywoływała do ucztowania na zielonej trawce w niedzielne, wolne od pracy i domowych zajęć popołudnie. Z nastaniem jesiennych chłodów nie honor było pić w opłotkach a wtedy Kasia przygarniała wszystkich pod swój dach. No, prawie wszystkich, bo na salę konsumpcyjną nie mieli prawa wchodzić awanturnicy w stanie aktywnym oraz gołodupcy z płótnem w kieszeniach i bez fundatora. Potencjalni goście mieszczący się w tych kategoriach musieli szybko cofać się do wyjścia na wezwanie bufetowej pomni tego, ze wszelki opór będzie bezskuteczny, bo nieuchronnie doprowadziłby do spotkania z tajemniczym i groźnym komendantem Szelestem a tego kto żyw na wsi ze zrozumiałych względów starał się uniknąć.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Dolina nieuczciwości Ksiądz pana wini, pan księdza, a nam prostym zewsząd nędza – chciałoby się zawołać za znanym politologiem z Nagłowic, po wysłuchaniu sejmowej debaty na temat bulwersującej afery Amber Gold. Czterysta lat z hakiem minęło, a potrzeba naprawy Rzeczpospolitej aktualna jest jak nigdy dotąd. Nie mamy wprawdzie dziś takiego tuza intelektu jak ongiś Andrzej Frycz Modrzewski, ale jego dzieło napisane w 1553 roku” De Republica demedanda” pozostaje nadal aktualne. Przebieg poselskiej debaty świadczy także o ponadczasowej aktualności słów innego z wielkich mistrzów polskiego Odrodzenia Jana Kochanowskiego, który stwierdził, iż nowe przysłowie sobie Polak kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi. Niezamierzoną zasługą nieobecnego na sali sejmowej negatywnego bohatera skandalicznego oszustwa, kompromitującego dogłębnie całą klasę polityczną i zasady ustrojowe Rzeczpospolitej, jest niebywały rozgłos wokół tego perfidnego przestępstwa, dokonanego z aplauzem medialnych reklam. Burza, którą rozpętał błyskawiczny i widowiskowy upadek piramidy finansowej eufemistycznie nazywanej parabankiem, rzucił demaskujące światło na marne fundamenty naszego państwa, wyrosłego wprawdzie na pożywce robotniczych protestów, lecz szczycącego się niezasłużenie etosem „Solidarności”. Po raz kolejny z bólem opadła oślepiająca łuska chciwości, z oczu ludzi, goniącym za łatwym zyskiem bez pracy. Szkoda, że zabrakło na sejmowej sali męża opatrznościowego, co by zawołał w stronę dygnitarzy zasiadających w rządowych i poselskich ławach. - Panie i panowie, może nie wszyscy, ale w przygniatającej większości to wy jesteście odpowiedzialni za przeżarte korupcją struktury państwa. Wy, jako elita władzy wiecie najlepiej jak ręką rękę myje. Za waszą zgodą trzymają nas w kleszczach korporacje, które dbają niemal wyłącznie o prywatne interesy swoich członków, również te nielegalne, pozostające w rażącej sprzeczności z interesami państwa i społeczeństwa. To pod waszą, skrytą ochroną kwitnie lichwa i spekulacja, pozwalając sprytnym i bezwzględnym graczom przejmować owoce cudzej pracy. W praworządnym państwie wolności obywatelskie rosną wprost proporcjonalnie, do wzrostu poczucia odpowiedzialności za skutki decyzji w ramach tych wolności podejmowanych. U nas jest to zależność odwrotnie proporcjonalna. Więcej wolności oznacza więcej samowoli, nepotyzmu, korupcji i oszustwa. Z sarkazmem można powiedzieć. - W Polsce jest tak dużo wolności, że nawet to, co jest zabronione też jest dozwolone. Bezprecedensowy szaber majątku narodowego nazywany prywatyzacją poczynił niepowetowane szkody w mentalności Polaków, wyzwalając niepożądane formy społecznej aktywności, ukierunkowane na poszukiwanie i doskonalenie metod i narzędzi do zawłaszczania cudzego mienia. Zamiast wymarzonej krzemowej doliny stworzyliśmy dolinę nieuczciwości. Módl się, przekradnij, a będzie ci składniej – To stare porzekadło obleczone dziś w szaty wybujałego konsumpcjonizmu wzbogaciło się w nowe treści i nabrało nowego znaczenia. Za dawnej komuny złodziejstwo miało charakter egalitarny. Masowe, drobne kradzieże były domeną ludu pracującego miast i wsi i stanowiły rodzaj dopłaty do marnych wynagrodzeń. Wraz ze stabilizacją nowego ustroju złodziejstwo nabrało charakteru elitarnego, a prymitywny zabór mienia zepchnięty na margines przestępczości, stał się reliktem przeszłości, czymś w rodzaju swoistego folkloru. Na naszych oczach wyłoniła się i okrzepła nowa klasa przestępcza, która w zaciszach gabinetów wykreowała złodziejski system instytucjonalny, obejmujący wszystkie bez wyjątku dziedziny życia społecznego. Przysłowie mówi, że najciemniej jest pod latarnią. Dużo w tym prawdy, dlatego tak skutecznie można ograbiać, zwabiając swoje ofiary do rzęsiście oświetlonych, eleganckich salonów pieniądza w centrach wielkich miast, gdzie zanęcone obietnicami wysokich zysków dobrowolnie oddadzą cynicznym oszustom swoje oszczędności. Na ludzkiej naiwności żerują lombardy oferujące marne grosze za wartościowe przedmioty i lichwiarskie firmy udzielające pożyczek na kilkaset procent ludziom będącym w sytuacji przymusowej. Wszystko to odbywa się w ramach liberalnej wolnoamerykanki, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a jedyną zasadą jest brak wszelkich zasad. Zakrawa na kpinę, że wszystko to dzieje się w kraju, który pierwszy obalił rzekomo niesprawiedliwy ustrój komunistyczny, pod rządami ludzi, którzy ongiś głosili, że walczą o Polskę sprawiedliwą i samorządną. Powstali przeciw przeciwko komunie w obronie praw pracowniczych i rzekomo rażącym dysproporcjom w poziomie życia między robotnikami, a zarabiającymi trzykroć więcej partyjnymi notablami. O dzisiejszych dysproporcjach płacowych między elitą, a społecznymi dołami lepiej nie wspominać, aby nie doprowadzić do białej gorączki i tak już zdesperowanych ludzi. Najśmieszniejsze jest jednak to, że obrosły dziś w tłuszczyk dawny trybun ludowy i noblista będzie miał film o sobie, nakręcony przez sławnego reżysera, uchodzącego za wielkiego moralistę i obrońcę uciśnionych, za wyłudzone pieniądze od drobnych ciułaczy.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
W rocznicę wybuchu II wojny światowej nie od rzeczy będzie przypomnieć o bombardowaniu Piotrkowa Trybunalskiego zamieszczając stosowny fragment książki Odłamki czasu. Wysłannicy wojny, Całą południową dzielnicę miasta zasnuły gęste dymy. Z niewidocznego nieba z rykiem silników nurkowały wrogie samoloty. W tle niósł się świst pocisków, łomot uderzeń w mury i brzęk wypadających resztek szyb. Wszystkim się zdawało, że świat cały został pochwycony w tryby jakiejś diabelskiej maszynerii służącej zagładzie na miarę Apokalipsy. Tymczasem samoloty oddaliły się tak samo szybko jak przyleciały. Została tylko cisza i zatopione w niej płonące miasto. Ludzie sparaliżowani strachem i zastygli w wielkim zdziwieniu, powoli odzyskiwali świadomość. Zrozumieli, że stało się to, o czym mówiło się nieustannie od kilku miesięcy. Wojna! Ci, u których ciekawość przemogła strach wychodzili z zaimprowizowanych kryjówek na ulicę. Z kamieniczek Kowalskiego, Heka, Engla, Dajcza i Piotrowskiego, z oficyn w podwórkach, drewnianych domków ukrytych w ogrodach, z gigantycznego, kolejowego Pekinu wychodzili ludzie na zasnute dymem ulice. Na Bujnowską, Towarową, Wyścigową, z warsztatów i fabryk. Ze Sklejek, z huty Feniks, z jakiś zakamarków. Gruchnęła wieść na całą dzielnicę, że płoną kolejowe magazyny z żywnością. Jakież emocje stały się udziałem mieszkańców tej proletariackiej części miasta zrozumieć może tylko ktoś, kto otarł się w życiu choćby raz o krawędź ubóstwa? Dlatego pożar magazynów z żywnością był dla tych ludzi wydarzeniem równie ważnym a może nawet ważniejszym od pierwszego w dziejach miasta bombardowania z powietrza. Rzucili się ratować, co się da z dawna zakorzenieni tu Domaradzcy, Musiałowie, Sarowie, Makowscy, Turlejscy, Stępniowie i wielu innych. Z narażeniem życia wydobywali z płonących hal worki mąki, cukru i skrzynki z konserwami. Inni bardziej zdeterminowani a może tylko sprytniejsi, ale na pewno pozbawieni skrupułów omijali płonące magazyny, lecz włamywali się do pomieszczeń zupełnie niezagrożonych, skąd wynosili, co lepsze. W rabunku brały udział całe rodziny ściągając wprędce dostępne im środki transportowe w postaci przeróżnych wózków, taczek i rowerów. Zanim nieśpiesznie zjawiły się służby porządkowe szaber osiągnął apogeum. Większość rządowych zapasów żywności błyskawicznie zmieniła miejsce składowania znikając w niemożliwych do wykrycia zakamarkach. Ciekawe, że wśród szturmujących płonące magazyny nie było licznie mieszkających tu Żydów, którzy do akcji włączyli się później skupując zdobycze szabrowników, często za psi grosz natychmiast wydany na wódkę. Wieczorem tego tragicznego dnia przy darmowej gorzałce i suto zastawionymi trafiejnymi konserwami stołach nie było końca opowiadaniom o brawurowej odwadze szabrowników, a im więcej wypili tym bardziej byli dumni ze swoich dokonań. W swoich oczach wyrastali na bohaterów pierwszego dnia wojny. Tak właśnie los zakpił sobie z ludzi obdarowując hojnie w żywność na początku kilkuletniej gehenny, nacechowanej strachem gorszym od głodu i zimna, strachem przed nieprzewidywalnym złem ze strony zbrodniczego okupanta. W tym tragicznym dla miasta dniu jak to w życiu bywa, obok dramatu i grozy nie zabrakło też elementów farsy i groteski. Przed jedną z kamienic trzy kobiety obserwowały scenę jak z burleski. Zmęczony akcją szabrownik walcząc z zadyszką dźwigał na plecach worek z cukrem. Widział to inny amator słodkości, zbyt leniwy, żeby szturmować magazyny i postanowił ulżyć człowiekowi dźwigającemu ciężar ponad siły. Dyskretnie zaszedł go od tyłu i nożem zrobił dziurę w worku. Białą strużką posypał się cukier znacząc szlak na ulicy. Przez moment tylko, bo żartowniś idąc za nim krok w krok łapał uciekającą słodycz do podstawionego wiadra. Z inspiracji książką „Odłamki czasu”.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
[LINK] - z książki Odłamki czasu.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
My, wykluczeni Historia lubi czasem płatać figle zmieniając niespodziewanie wektory wydarzeń, po zaskakującym przejęciu sterów, wywołanych przez ludzi ruchów społecznych. Znamienny jest tu przykład Wielkiej Rewolucji Francuskiej, która przyniosła narodowi jeszcze bardziej okrutną dyktaturę od tej, którą obaliła. Wiele można takich przykładów znaleźć w dziejach, ale na prawdziwy chichot losu wygląda ten, który pokazuje jak zaczyn marginalizacji solidarności międzyludzkiej miał swój początek u zarania ruchu robotniczego a później społecznego z 1980 roku, który w właśnie „Solidarność” przyjął za swoje miano. -Wszyscy mamy jednakowe żołądki – krzyczała masowo strajkująca wielkoprzemysłowa klasa robotnicza. Elektryk przeskoczył przez płot stoczni, żeby na styropianie wylegiwać się obok dysydentów reprezentujących wyżyny warszawskiej inteligencji. - Socjalizm tak. Wypaczenia – nie. Miliony ludzi biorąc udział w akcji strajkowej wyraziły swoją wolę równości społecznej. Gwoli prawdy trzeba wiedzieć, że w tamtych latach dochody partyjnych prominentów i kadry kierowniczej mieściły się z powodzeniem w czterokrotności wynagrodzeń przeciętnego robociarza. Niezależnie od tego czy nam się to podoba czy nie początek obecnego rozwarstwienia społecznego miał miejsce równocześnie z przejęciem władzy w Polsce prze liderów zwycięskiej „Solidarności”, którzy oszołomieni wielkim zwycięstwem nie spostrzegli się, że służą liberalnym elitom zachodniego świata, dla których zwykła ludzka solidarność jest tylko nic nieznaczącym socjalistycznym hasłem. Nie czas było sobie zawracać głowę takimi głupstwami w czasach, kiedy rozpoczęło się szarpanie masy spadkowej po Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej nazwane eufemistycznie prywatyzacją majątku narodowego. Zdumieni uczestnicy strajków, które obaliły komunę ujrzeli, że znacząca część przekształceń własnościowych nosi znamiona zwykłego szabru porzuconej własności. Nikt nie oglądał się już na ideały, więc rozpoczął się wyścig szczurów do bogactwa i władzy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Styropianowa solidarność rozsypała się jak stoczniowa rdza w tej samej chwili, kiedy ruszył peleton wyścigu szczurów, żeby wyszarpać ile się da ze schedy po upadłej Polsce Ludowej. Wtedy właśnie wezwany do działania przez strajkujących robotników los zakręcił w Polsce jak w tyglu. Dobrze poinformowani i sprytni uczestnicy tej akcji utworzyli zwarty trzon beneficjentów przemian a niezorientowanych, słabszych i biernych siła odśrodkowa historii odrzuciła na społeczny margines. To byli właśnie ludzie wykluczeni, dawni obywatele PRL-u, od tej chwili jak na ironię tytułowani panami w urzędach państwa, które ich odrzuciło. Wyszedł im naprzeciw z talerzem zupy jeden z ważniejszych sprawców antykomunistycznego przewrotu, autentyczny działacz robotniczy i społeczny Jacek Kuroń. Wykluczonych przybywało z dnia na dzień z roku na rok. Każda kolejna fala prywatyzacji upychała zbędnych pracowników na kuroniówkach, wyżebranych rentach, wcześniejszych emeryturach, pomostówkach, ośrodkach pomocy społecznej, pod budkami z piwem, noclegowniach i stołówkach brata Alberta. Armia zbędnych ludzi rosła w Polsce szybciej niż plama ropy w Zatoce Meksykańskiej. Najmocniej duch powracającego po 45 latach kapitalizmu zakręcił ludźmi starszymi a tymi w średnim wieku nieco mniej. Najdotkliwiej jednak uderzył w młodzież wchodzącą w zawodowe życie. Szeroko niegdyś otwarte dla absolwentów szkól bramy zakładów przemysłowych skurczyły się do rozmiarów ciasnych furtek, przez które bez protekcji nie sposób się przecisnąć. Pozostała im tułaczka po unijnej Europie, gdzie wprawdzie można lepiej zarobić, ale niestety kosztem rozłąki, rozbitych rodzin i degradacji do poziomu pracowników najpodlejszej kategorii. Setki tysięcy młodych Polek i Polaków ekonomicznie wykluczonych z Ojczyzny zamiast budować swoją teraźniejszość razem z potencjałem własnego kraju wysługuje się bogatym społeczeństwom Zachodu dla pieniędzy, których nie mogą zarobić we własnym kraju. Nie mogą zmienić tej opinii nieliczne wyjątki polskich emigrantów, którym za granicą się powiodło, udało im się zrobić karierę na miarę swoich możliwości i oczekiwań. Ta więc po 20 latach owej, przesławnej transformacji społeczeństwo polskie dzieli się po połowie na beneficjentów i wykluczonych. Quo vadis.

Wola Krzysztoporska » Re: Z kraju i ze świata
Ukryta żądza zabijania Pozorowane szlachetne intencje i rzekomo szczytne zamiary bardzo często wykorzystywane są przez sprytnych demagogów, jako, swoisty kamuflaż, dość skutecznie kryjący prawdziwe motywy, skłaniające ich do zachowań, których cywilizowany człowiek powinien się wstydzić. Jest to zjawisko w życiu społecznym tak powszechne, że formowanie listy instytucjonalnych, choćby podmiotów praktykujących tę swoistą hipokryzję mijałoby się z celem. Natomiast nie od rzeczy będzie posłużyć się przykładem potężnej społecznej korporacji, która pod zafałszowaną przykrywką altruizmu ukrywa wstydliwie żądzę zabijania. Polski Związek Łowiecki pyszni się w swym statucie, że jest zrzeszeniem osób fizycznych i prawnych czynnie uczestniczących w rozwoju populacji zwierząt łownych oraz działających na rzecz ochrony przyrody. Pięknie brzmi – prawda? Nic dodać i ująć, a jednak ciśnie się człowiekowi na usta zasadnicze pytanie. Czemu to do realizacji tych szlachetnych celów członkowie owego związku potrzebują kilkaset tysięcy dubeltówek, sztucerów i noży? Ten potężny arsenał długiej, śmiercionośnej broni stawia PZŁ w rzędzie największych organizacji paramilitarnych, liczniejszej od wielu państwowych służb mundurowych. Mimo podejmowania wielu działań dla kształtowania pozytywnego wizerunku, mniej się ludziom myśliwi kojarzą ze statutowym altruizmem, a bardziej z groźną, uzbrojoną po zęby formacją urządzającą krwawe happeningi na łonie natury. Dotyczy to szczególnie ludzi mieszkających w okolicach, gdzie koła myśliwskie urządzają słynne polowania z nagonką. Pamiętam taką rzeź sprzed lat. Wieś rzadko zabudowana ciągnęła się przy drodze biegnącej przez kompleks pól uprawnych otoczony niewielkimi lasami. Wynajęci za drobne pieniądze, nieletni chłopcy płoszyli kołatkami i okrzykami zwierzynę, wyganiając z lasu w stronę wsi. Wystrojeni w rytualne uniformy strzelcy zasadzili się wzdłuż biegnącej przez wieś drogi w oczekiwaniu na ofiary. Przerażone zające przemykały między wiejskimi zagrodami, patrząc z nadzieją na majaczące w oddali, postrzępione jęzory wychodzących w pola zagajników. Nie wiedziały, że biegną wprost pod lufy myśliwskich strzelb. Huk wystrzałów targał listopadowym powietrzem. Większość uciekających w popłochu zwierząt od razu padała pokotem na obsiane żytem pola. Inne miotały się jak oszalałe w przedśmiertelnym tańcu, biegając bezładnie po równinie, a tylko nieliczne osiągały zbawczą linię lasu. Z jednej z zagród wydostał się nieduży, kudłaty pies. Nagła kanonada odebrała mu instynkt samozachowawczy. Wystraszony biegł w kierunku stojącego nieopodal strzelca. Padł strzał. Piesek zaskomlał przeraźliwie i zaczął trzepać się gwałtownie, kilka metrów od ogrodzenia posesji. Ten swoisty festiwal zabijania obserwowali z ukrycia mieszkańcy wsi. Po zakończeniu akcji strzelecka brać ucztowała tęgo pod lasem, wznosząc toasty za łowiecki sukces. Z dumą patrzyli na trofea w postaci kilkudziesięciu skrwawionych zajęcy ułożonych w rzędy na leśnej murawie. Zabrzmiał butnie myśliwski róg obwieszczający wielkie zwycięstwo nad bezbronną zwierzyną. Mieszkający w okolicy strażnik łowiecki, uczestnik tego sławetnego polowania czerpał wodę do picia z własnej studni. Tak było do dnia, kiedy zauważył w niej strzępy zwierzęcej sierści. Podczas sondowania wydobyto z głębi pitnego źródła rozkładające się zwłoki psa, tego samego, który stracił życie z ręki myśliwego. Dziś nie te czasy. Zniknęły nie tylko wiejskie studnie. Na próżno by też, szukać hasających w zbożach zajęcy i szarych szybko biegających kuropatw. Przybyło za to myśliwych. Według różnych źródeł jest ich obecnie w kraju od stu do stu pięćdziesięciu tysięcy i stanowią zamkniętą kastę, niedostępną dla zwykłego obywatela. Cała ta armia wyposażona w nowoczesną broń palną dybie na życie zwierząt żyjących jeszcze swobodnie na polach i w lasach. Za nimi skrada się chytrze o wiele liczniejsza rzesza kłusowników nazywanych też rapcikami. Ci częściej niż strzelbą posługują się sidłami i wnykami. Kłusownicy zadają ból naszym braciom mniejszym z chęci zysku, niekiedy też z życiowej konieczności. Myśliwi zabijają dla przyjemności, z premedytacją planują uśmiercanie, zasadzając się na specjalnie wybudowanych w lasach ambonach. Strzelając z ukrycia nie dają zwierzynie żadnych szans na uratowanie życia. Zastanawiające jest to, że pierwotnemu instynktowi podlegają ludzie z tak zwanej wyższej półki. Krwawa zabawa zaspokaja potrzebę ekscytującej rozrywki leśniczym, przedsiębiorcom, dygnitarzom państwowym, a nawet ludziom kultury i nauki oraz licznej grupie rencistów i emerytów, którzy niepomni na dolegliwości podeszłego wieku wyprawiają się w pola i lasy z nadzieją na zaspokojenie prymitywnych instynktów, mających swe źródło u początków ewolucji rodzaju ludzkiego. Najgorsze w tym wszystkim jest przekonanie uczestników tych krwawych łaźni, że udział w nich jest swoistą formą nobilitacji, przynależności do uprzywilejowanej elity współczesnego społeczeństwa.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Przystanek Przez okno widać było mały, kwiatowy ogródek przytulony do frontowej ściany domu, otoczony płotem z drewnianych sztachet. Z okna uwięzionego w splotach pędów dzikiego wina wzrok pada na gruntowe pobocze i bitą, tłuczniową nawierzchnię ulicy Wesołej. Południowa strona ulicy wznosiła się nieco wyżej, przez co wody opadowe spływały do stawu koło kościoła północnym skrajem ulicy. W schyłkowym stadium letniej burzy chłopcy z Magicznego Zakątka brodzili boso w ciepłym strumieniu, budując ku utrapieniu rodziców ziemne zapory spiętrzające odpływ deszczówki. Czas mijał i niepostrzeżenie nadeszła chwila, kiedy w butach i odświętnych ubraniach ruszyli szeroką ławą po naukę do miasta. Droga do miasta brała swój początek od drewnianego słupka z emblematem Państwowej Komunikacji Samochodowej stojącego przed domem Wieczorków. Tam zawieszono też blaszaną tabliczkę z godzina nami odjazdów autobusów do Piotrkowa i Bełchatowa. Regularna komunikacja zaczęła się po wojnie od ciężarówek, które wyjechały po pierwszych pasażerów. Pod brezentowymi plandekami, na drewnianych ławkach podróżowali pionierzy samochodowej komunikacji. Sensacja była to nie lada, bo przecież od wieków można było dojechać do miasta tylko konnym zaprzęgiem. Ludzie z natury skłonni do szukania wygód od zaraz polubili nową formę zbiorowej komunikacji. Siedząc na wygodnych, miękkich siedzeniach przemieszczali się z bajeczną prędkością 40 kilometrów na godzinę. Wprawdzie nadal wiele osób podróżowało w targowe wtorki i piątki wyładowanymi wszelkim dobrem chłopskimi furami, ale od nowoczesnych form podróżowania nie było już odwrotu. Jeżdżono też okazyjnie ciężarówkami Fabryki Chemicznej, która posiadała już dwa stary czterotonowe 20 i sześciotonowego kranca. Prawdziwy początek komunikacji zbiorowej zaczął się dopiero w latach pięćdziesiątych, kiedy pojawiły się pierwsze autobusy, jakby na zamówienie młodego pokolenia Wolan poszukujących w Piotrkowie okna otwartego na świat. Z sypialnego pokoju w naszym domu widać było ów słup zwany przystankiem, przy którym już przed siódmą rano gromadzili się pasażerowie, przede wszystkim świeżo upieczeni uczniowie piotrkowskich szkół średnich. Punktualność nie była największą zaletą linii autobusowych i zależała w pewnym stopniu od pogody i aktualnego stanu dróg, ale bardziej od stanu i gotowości technicznej mocno wysłużonego, podatnego na awarie taboru. Wyjeżdżając na wiejskie drogi legendarne szałsony/ Chausson AH48/ miały już za sobą długie lata eksploatacji w komunikacji miejskiej. Ta niesłychana bliskość przystanku pozwalała pospać dłużej, co jednocześnie było wadą i zaletą, ja to w życiu zazwyczaj bywa. Dłuższy sen a szczególnie późniejsze wstawanie jest dla młodego organizmu dobrodziejstwem nie lada, ale osłabia też siłę woli i determinację w pokonywaniu życiowych przeszkód kształtowaną podczas codziennego, porannego wychodzenia spod ciepłej pościeli w niedogrzanym pokoju, w którym nocą mróz przysłaniał okienne szyby żaluzjami z wzorzystego lodu. - Włodek wstawaj, siódma dochodzi – budziła mnie mama. - Włodek! Włodek! – spóźnisz się na autobus – pomagała jej babcia. Mały, drewniany „ pionier”, co onegdaj zastąpił wielkie skrzypiące i warczące pudło, czyli stare, wysłużone radio poniemieckie sączył lekko muzykę poranną, przyciszaną w chwili, gdy głos spikera podawał dokładny czas ku zadowoleniu słuchaczy szykujących się do pracy lub szkoły. Radio zastępowało przecież zegarki będące wielką rzadkością, szczególnie takie jak należący do ojca szwajcarski „Tissot”, bardzo elegancki czasomierz wielkości sporej cebuli. Za dziesięć siódma muzyka cichła a spiker, jak w każdy dzień roboczy o tej porze zapowiadał połączenie z rozgłośnią regionalną w Poznaniu. Po chwili płynęło stamtąd zaproszenie do gimnastyki porannej. Dla pasażerów autobusu był to ostatni sygnał do wyjścia z domów. No tak, ale gdzie czas na wypicie herbaty, która złośliwie wcale nie chciała ostygnąć i boleśnie parzyła w wargi. Skutecznym sposobem na przestudzenie tego aromatycznego i słodkiego, ale zbyt gorącego napoju, podpatrzonym u szykującego się do pracy ojca było kilkakrotne przelewanie napitku ze szklanki do szklanki. Przelewałem, więc sobie herbatkę w oczekiwaniu na ostateczny sygnał do babci, że autobus stoi na przystanku i zastanawiałem się czy zdążę się napić przed odjazdem autobusu. Jednocześnie słuchałem głosu z radia omawiającego kolejne ćwiczenie: - Stajemy w rozkroku z rękami opuszczonymi w dół. Robimy głęboki skłon, żeby czubkami palców dotknąć podłogi, następnie skręcamy tułów w lewo w ten sposób żeby końcami palców prawej dłoni dotknąć do palców lewej nogi. Potem robimy skręt w prawo….. i raz, i dwa, i trzy, i cztery – dyrygował z dalekiego Poznania mistrz ćwiczeń porannych a delikatny akompaniament na fortepianie łagodził stres wywołany bezkompromisowym przerwaniem najprzyjemniejszego przecież, bo rannego snu. Następnym ćwiczeniom szybkie ubieranie się; buty, szalik, kurtka i bieg na przystanek obok okna, przez które przeciskał się głos spikera informujący, że gimnastykę prowadził magister Karol Hofman a na fortepianie grał Franciszek Wasikowski. Z biegiem lat Hofman sięgnął po [tytuł doktora a towarzyszący mu pianista niestety nie mógł nadał pochwalić się żadnym naukowym tytułem, co nie przeszkadzało mu grać przyjemnie dla ucha na powitanie dnia. Tymczasem przed domem Wieczorków ‘szałson’ kopcił już szaro-niebieskawym dymem a wprawiające nas w niemu zachwyt pneumatycznie otwierane drzwi złożyły się na pół, co nie zawsze się udawało za pierwszym razem. Czasem szofer musiał sobie dłużej popsikać, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Pomalowany na niebiesko autobus prezentował się wspaniale. Dookoła przeszklony, przednie szyby miał większe od pozostałych a drzwi po prawej stronie prawie całe były ze szkła w metalowym obramowaniu. Bagażnik mieścił się na dachu, można tam było przytroczyć, większe walizy, kufry a nawet rowery i dziecinne wózki. Bagaż wnosił na dach kierowca, wpinając się po drabince, zamocowanej z tyłu pojazdu, częściowo składanej na czas jazdy. Autobus był już mocno nadwerężony na wielkomiejskich brukach, ale nam jawił się, jako cud techniki. Kiedy zza zakrętu wyłaniał się sympatyczny pysk Samsona oczekujący na przystanku ludzie odczuwali dreszczyk emocji? Przód pojazdu odchylał się do wnętrza a proste ściany i kwadratowe okna kontrastowały z nieco kopulastym dachem. Wnętrze, może niezbyt obszerne, zaprojektowane na trzydzieści osób mogło w razie potrzeby bez problemu pomieścić pół setki. Stłoczeni jak śledzie w beczce pasażerowie nie protestowali przeciw niewygodą, uznając zasadę, że lepiej jechać w tłoku niż czekać na boku. Przy tylnych drzwiach służących tylko do wsiadania, zasiadał na wysokim siedzisku groźnie wyglądający konduktor ze szczypcami do dziurkowania miesięcznych i jednorazowych biletów. Miał coś w sobie z wyższości państwowego urzędnika, Pilnował wejścia jak Cerber i czasem łaskawie pozwalał wsiąść kilu szczęśliwcom z kategorii tych, co nie posiadali stałych biletów a do Piotrkowa musieli koniecznie dojechać. Niw wszystkim jednak udawało się wepchnąć, więc ci, co słabiej pracowali łokciami ze smutkiem żegnali odjeżdżający pekaes, bywało, że z kilkoma pasażerami wiszącymi w otwartych drzwiach. Zdarzało się, że ktoś odważny i mocno zdeterminowany podróżował na drabince prowadzącej na dach pojazdu. W środku zimno było jak w lodowni, ale wraz z napływem pasażerów temperatura rosła i było całkiem znośnie, no może trochę wiało po nogach przez różne ściany w karoserii. Wyładowany do granic możliwości ruszał wreszcie i skręcał z Wesołej na Ogrodową wysuwając do góry, rozkładający się jak brzytwa świecący czerwono, wspaniały kierunkowskaz. Z czasem autobusy stały się jednym z bardziej rzucających się w oczy elementów wolskiego krajobrazu. W godzinach szczytu odjeżdżały nawet, co kilkanaście minut zabierająco miasta młodzież spragnioną tyle samo wiedzy, co blichtru przeżywających rozkwit miast. Nie wszyscy wyjeżdżający rankiem wracali po południu. Wola nieustannie traciła większą część pierwszego w dziejach gruntownie wykształconego pokolenia porzucającego u mamy cichy kąt. Żeby gdzieś daleko od zapiecka naprawiać albo psuć świat. Z wolskiego przystanku wyruszali w nieznane także prawnukowi Józefa Motyki i Wojciecha Banaszczyka. Stąd Rysiek Gąsior wyjeżdżał do Gdyni poszliby oficera Marynarki Wojennej, tu był początek drogi do Wrocławia wnuczki słynnej ciotki Polki i siostry nie mniej słynnego Pigularza Ireny Ambrozik, gdzie wykładała filologię rosyjską. Przyglądał się tym wyjeżdżającym najmłodszy z pięciu braci Wieczorków Marian do czasu aż upomniało się o niego Wojsko Polskie i odesłało do Krakowa, gdzie służył w słynnej Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej. Paradował dumnie w czerwonym berecie jak na żołnierza elitarnej jednostki wojskowej przystało. Na wolskim deptaku przystanek plasował się w skali ważności na drugiej pozycji tuż po niewielkim obelisku Kościuszki, wokół którego na ubitej ziemi zbierała się wolska ferajna siadając na metalowej barierce wypolerowanej na wysoki połysk tylnymi częściami ciała. Przy przystanku można było, co najwyżej przysiąść na schodkach do frontowego pokoju, którym przez wiele lat urzędowała poczta. Sytuacja zmieniła się od czasu, kiedy pojawiła się tam masywna parkowa ławka przyniesiona nocną porą, przez nieznanych sprawców z parku Krzysztoporskich, Wygodna ława służyła w dzień pasażerom a nocami zakochanym parom. Zdarzało się też komuś zmęczonemu położyć na twardych deskach z ręką podłożoną pod głowę. Bywało też, że za sprawą tej ławki Wolanie robili sobie śmiech z pogrzebu i to dosłownie. Pogrzeby chodziły ulicą Wesołą a w kondukcie grywała orkiestra dęta z miejscowej fabryki. Zdarzyło się kiedyś, że nachodzący kondukt posuwał się w powolnym rytmie żałobnego marsza a kiedy przechodził obok przystanku leżący na ławce Januszek nazywany Pajacem zaczął pomagać muzykom uderzając rytmicznie w deski nogą. Pajac był przystojniakiem marnej reputacji o znanym i szanowanym na wsi nazwisku. Cechowała go skłonność do zalewania się w pestkę a co za tym idzie irytująca klientów nieterminowość wykonywania usług krawieckich. Januszek w stanie trzeźwości był nader inteligentnym kpiarzem i po pijaku zgrywał się na błazna a cała Wola śmiała się z jego nieprzeciętnych wygłupów. Co tu dużo mówić, każda z historyjek mających miejsce akcji na wolskim przystanku mogłaby zadziwić słuchaczy oryginalną fabułą osnutą na kanwie nietuzinkowych zdarzeń? W tym miejscu brała początek niejedna wieść gminna wykreowana przez wnikliwych obserwatorów życia społecznego. Tuż po piętnastej zbierała się pod szyldem PKS biurowa elita Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w oczekiwaniu na powrotny autobus do miasta. Tak było przez wiele aż do czasu, kiedy zaciężna kadra piotrkowska ustąpiła pod naporem miejscowej, dobrze wykształconej młodzieży. Obserwatorzy nie zwykli tracić takich okazji. Nic nie mogło ujść uwadze ciekawskich wystających na rogu Kościuszki i Wesołej i w oknach pobliskich domów za firankami. Zainteresowanie budziły stroje i fryzury urzędniczek, ale bardziej jakieś skryte znaki sympatii okazywane jednej z nich przez prezesa. Właśnie prezes był centralną postacią scenki odgrywanej przez pasażerów oczekujących na pierwszy popołudniowy autobus a najciekawszym rekwizytem była słynna teczka prezesa, wykonana z twardej skóry, nieproporcjonalnie duża w stosunku do jego mizernej postury. To, co tkwiło w przepastnej głębi owej ładownej torby było skrzętnie skrywaną tajemnicą szefa spółdzielni znaną tyko nielicznym jego podwładnym. Młodszy syn ciotki Heleny znany z młodzieńczej skłonności do płatania figlów wpadł na iście szatański pomysł. Przywoływanie tu księcia ciemności nie jest bezzasadne, bowiem Stasiek Szczepanik zamierzał zbadać stopień uczciwości oczekujących na autobus pasażerów wystawiając ich morale na pokusę chciwości. Poszło o zakład między dwoma młodymi kawalerami pomagającymi mojemu ojcu w zdejmowaniu skóry z zabitego barana. Tryk nie był pierwszej młodości, więc twardy do prucia. Nic też dziwnego, że zdejmowanie skóry szło im niesporo. Pierwszą czynnością po uboju było odcięcie moszny wraz z jądrami. Miało to rzekomo skutecznie zabezpieczać mięso przed nieprzyjemnym zapachem i smakiem. Jaja baranie uważane powszechnie za niejadalne a nawet obrzydliwe z reguły psom, ku nieopisanej radości tych mięsożernych zwierząt, Tym razem jednak psy musiały się obejść smakiem, bo w zamyśle młodego Szczepanika baranie przyrodzenie miało posłużyć do pewnego, prawie naukowego eksperymentu. Socjologia była wtedy jeszcze w powijakach, ale nie brakowało domorosłych badaczy społecznych zachowań, takich choćby jak kpiarz Stasiek, prawdziwy docent-amator psikusologi stosowanej. Prowadził on swoje badania metodą prób i błędów na żywym organizmie miejscowej społeczności. Do swoich badań używał najprzeróżniejszych rekwizytów, więc nic dziwnego, że baranie jądra wydawały mu się właściwym rekwizytem do użycia w przedstawieniu plenerowym na autobusowym przystanku. Pomyślny rezultat badania miał mu zapewnić precyzyjnie ułożony plan działania. Brakowało mu tylko zgody mojego ojca, lecz udało mu się ją uzyskać po zapewnieniu starszego kuzyna, że z powodu tego eksperymentu nie ucierpi żaden uczciwy człowiek. No i zaczęło się. Stasiek z pomocą kolegi od uboju uformował z arkusza szarego papieru niewielką, zgrabną, dobrze osznurowaną porządnie, wyglądającą paczkę. Wypisz, wymaluj jak do nadania na poczcie. Wczesnym popołudniem na przystanku zaczynali gromadzić się ludzie. Oczekiwano lada chwila autobusu do Piotrkowa. Wśród licznie zgromadzonych podróżnych kręcił się Stasiek Szczepanik Z miną niewiniątka. Postał chwilę to tu, to tam, komuś się ukłonił z kimś zamienił słowo. W pewnym momencie niepostrzeżenie upuścił na schodek paczkę wielkości pudełka od butów. Odsunął się W tej chwili wszyscy jak jeden mąż buchnęli takim śmiechem, że aż wódka zakołysała się w stojących na stole kieliszkach a kocica nazywana Ciotką podniosła się zdumiona z szafki stojącej przy piecu. na bok i za chwilę zniknął. Przez okno przysłonięte firanką widzieliśmy na schodkach, jak na dłoni świeżą paczkę osznurowaną szpagatem. Obok stała grupka pasażerów. W jednej chwili zasłonił nam widok kremowo-niebieski pekaes. Pasażerowie tłoczyli się do wejścia a gdy zapełnili wnętrze autobus ruszył z miejsca ciągnąc za sobą smugę burych spalin. Na przystanku nie było żywego ducha. Paczka Staśka Szczepanika zniknęła jak kamfora Aromatyczna para unosiła się nad półmiskiem wypełnionym gorącą smażoną z baranich dudków i cebuli. Za stołem siedział Albin Dajcz w towarzystwie swoich młodych kuzynów. Butelka czystej miała zwieńczyć dzieło zgodnie z latami utartym, miejscowym zwyczajem. Na dużym, płaskim talerzu piętrzyła się sterta kromek chleba. Napełniono kieliszki, lecz zanim zabrzmiał pierwszy toast odezwał się domorosły badacz obyczajów. - Alek, która to godzina? – zapytał ojca. Albin rzucił okiem na zielonkawy cyferblat swego Tissota. Jest pół do piątej - odpowiedział. - Według moich obliczeń złodziej rozcina teraz szpagat i dobiera się do naszej paczki – ciągnął dalej docent amator. - A teraz wywalił jaja na stół i zgrzyta ze złości zębami – dosadnie zakończył drugi z kuzynów.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Leon Jajte wielkim dyrektorem był i basta. Codziennie z Łodzi do Woli woził go warszawą Stanisław Ogrodniczak. Produkowany na Żeraniu, potocznie zwany taksówką osobowy samochód był niesamowicie drogi i uchodził za synonim luksusu. Służbowe samochody przysługiwały nielicznym, partyjnym dostojnikom. Musiał być Jajte figurą nie lada skoro ludowa władza obdarzyła go takim kosztownym przywilejem, Wożenie dyrektora nobilitowało kierowcę, tym bardziej ,że Stanisław był człowiekiem ludziom życzliwym. Bywało, że wracając z Łodzi zabierał w Piotrkowie zziębniętych uczniów oczekujących przy przejeździe kolejowym na spóźniony lub całkiem odwołany autobus. Nigdy nie brał pieniędzy za przejazd a przecież ryzykował zabierając do luksusowego auta ubłoconych często chłopaków wbrew kategorycznemu zakazowi przełożonych. Dyrektor Jajte inspirowany i wspomagany przez sekretarza Zbyszka Lalka realizował śmiały i kosztowny projekt rewitalizacji parku Krzysztoporskich. Robił to ku zadziwieniu i z aprobatą wolskiej młodzieży, dla której park był miejscem kultowym na szlaku dorastania. Ten nieco zdziczały, stary ogród niezmiennie piękny po gruntownej modernizacji dorównywał urodą znanym polskim parkom. Wyszlamowano oba stawy. Ten główny otrzymał pomost widokowy a drugi w kształcie podkowy wymodelowano i obsadzono iglakami. Szlachetnych drzew i krzewów przybyło zresztą więcej. Wyżwirowanymi alejkami przechadzały się zakochane pary w towarzystwie pawi spacerujących po trawnikach z rozpostartymi bajecznie kolorowymi pióropuszami. Po wodzie majestatycznie sunęły białe łabędzie. Wśród starych drzew na obszernej polanie stanęła stylowa muszla koncertowa. Na inaugurację w 1964.roku zaśpiewał tu znany ze scen światowych łodzianin Tadeusz Kopacki a tłumnie zgromadzonych wolan witał „ kierowca” i twórca przesławnego Wesołego Autobusu Wincenty Kaźmierczak. Wczesnym popołudniem koncertowała miejscowa orkiestra dęta pod batutą Tadeusza Kociniaka, twórcy zespołu mandolinistów.. Wieczorem zaś zielone zacisze wypełnił melodyjny, choć nieco ochrypły głos Włodzimierza Drobika z jęczeniem gitar i łomotem perkusji w tle. Stuletnie drzewa trzymały zielony baldachim nad głowami szczęśliwie zakochanych, tańczących blisko siebie par. Inne pary obściskiwały się na ukrytych w mroku parkowych ławkach. Istny czar par. Niestety zdarzało się, że czar pryskał jak bańka mydlana, kiedy pojawiały się znienacka stare zgrywusy: Janek Szurosz i Pigularz z rubasznym okrzykiem. – Puść to cięlę, bo cię obsra! Obaj znikali tak samo szybko jak się pojawili umykając przed zemstą wściekłych na bezczelnych intruzów zaskoczonych kochanków. W parkowych ciemnościach błądzili też nieszczęśliwie zakochani a przynajmniej tak im się wydawało. Jeden z nich dręczony goryczą rzekomo nieodwzajemnionej miłości snuł czarne myśli i układał w strofy.

Wola Krzysztoporska » Z kraju i ze świata
Chciwość jest główną siłą napędową obrotu gospodarczego we współczesnym świecie, a oszustwo jednym z najskuteczniejszych sposobów alokacji wytworzonych dóbr. Każdego dnia media bombardują nas wiadomościami o perfidnych przekrętach układających w łańcuch napędowy utrzymujący w ruchu system społeczno-gospodarczy Zachodniego Świata. W dążeniu do globalizacji i maksymalnej wolności obrotu gospodarczo-finansowego doszło do sytuacji, że nawet jeśli coś jest zabronione też jest dozwolone. Oznacza to nie mniej jak ciche przyzwolenie polityków na jawne funkcjonowanie podmiotów, niedwuznacznie stosujących zabronione prawnie metody i rozwiązania, zmierzające do umyślnego wprowadzenia w błąd i wykorzystania naiwności ludzkiej do pozbawienia bliźnich owoców ich własnej pracy. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Ta druga część najważniejszej z chrześcijańskich zasad choć bywało, że funkcjonowała na zasadzie pustego sloganu, to jednak była w życiu społecznym obecna. Dziś wyrugowało ją całkowicie prześmieszne powiedzonko „ kasa misiu, kasa”, rozpowszechnione swego czasu przez pewnego, dowcipnego we własnym mniemaniu selekcjonera piłkarskiej reprezentacji. – Jaki stan konta taki stan ducha – ten slogan reklamowy znanego banku jeszcze lepiej odzwierciedla stan umysłu przeciętnego mieszkańca naszego kraju, usytuowanego w górnej strefie średnich stanów materialnego sukcesu, któremu głos sumienia i etyczny kodeks zastępuje teraz zasobność rachunku bankowego. Po dwudziestu latach przemian ustrojowych oszustwo urosło do rangi naszej, sztandarowej cechy narodowej. Polacy wzięli sprawy w swoje ręce i szybko nauczyli się osiągać osobiste korzyści wszelkimi dostępnymi środkami, nie próżnując nawet podczas letniej kanikuły. Jak grzyby po deszczu pojawiły się w kraju biura podróży z niecnym zamiarem oskubania spragnionych egzotycznych wrażeń turystów, chcących poznać siłę swoich pieniędzy w luksusowych, zagranicznych kurortach. W pełni lata przelała się przez krajowe media fala sensacyjnych newsów o masowej upadłości tych placówek, wcześniej ani chybi zaplanowanej przez łepskich właścicieli. Jest wielce prawdopodobne, że wśród porzuconych na pastwę losu wczasowiczów było całkiem sporo takich, którzy pieniądze na zagraniczne wojaże także zdobyli niezbyt uczciwie. Tego typu hochsztaplerka to jednak mało szkodliwy margines wobec ośmiornicy nazywanej eufemistycznie sektorem finansowym. Nigdy w dziejach oligarchia finansowa nie miała tak wielkiego wpływu na losy całej, ludzkiej populacji. Banki szeroko rozwinęły swoje macki w formie niezliczonej ilości oddziałów i filii, trzymając w mrocznym uścisku lwią część obrotu pieniężnego. Żadna transakcja dokonywana wyemitowanym przez nie pieniądzem plastikowym nie może się odbyć bez ich pośrednictwa, za które płacimy stale rosnący haracz. Łatwy, szybki i obfity zysk z finansowych transakcji zwabił całe zastępy cynicznych cwaniaków i hochsztaplerów, którzy rejestrując parabankowe firmy łapią w zastawione przy pomocy prawników pułapki naiwnych klientów, kusząc ich przy pomocy bajecznych reklam mirażem krociowych zysków z zainwestowanych oszczędności, lub oferując szybkie pożyczki na super lichwiarski procent. Ten oszukańczy proceder szerzy się bez rozgłosu, niczym złośliwy nowotwór przerasta zdrową tkankę społeczną. Z czasem jednak patologia daje znać o sobie, kiedy któraś z piramid finansowych osiąga stan krytyczny i przystępuje do realizacji zysków, a wtedy ciułacze budzą się ze słodkiego snu o zyskach z ręką w nocniku. Afera Amber Gold to kolejny dzwonek alarmowy sygnalizujący rozwój gangreny, toczącej ogarniętą szaleństwem konsumpcjonizmu współczesną Polskę. Niestety jak dotąd tego typu ostrzeżenia nie będą w stanie wygenerować korzystnych zmian systemowych, dopóki poszkodowani usiłują ratować się na własną rękę, szukając bezskutecznie ocalenia każdy z osobna, przed ostateczną utratą zdefraudowanych im przez eleganckich finansistów pieniędzy. Zmianę złodziejskiego systemu na bardziej przejrzysty i w miarę uczciwy można osiągnąć tylko przez zbiorowe wystąpienie oburzonych obywateli, przeprowadzone z siłą tajfunu. Fundamentem tego chorego systemu jest sojusz pławiącej się w luksusie oligarchii finansowej z klasą polityczną, wspomagany przez zarabiających krocie na oszukańczych reklamach właścicieli mediów i posłusznych im dziennikarzy. Beneficjenci tego systemu okopali się przy pomocy ordynacji wyborczych, ustaw, rozporządzeń i immunitetów sądach, prokuraturze, urzędach centralnych, samorządowych, zakładach i placówkach budżetowych, agencjach rządowych oraz osławionych spółkach skarbu państwa. Wykonywanie zadań publicznych przez aparat państwa schodzi systematycznie na dalszy plan, ustępując miejsca roli utrzymywania obficie zaopatrzonego żłobu, na potrzeby rządzących elit oraz ich zaplecza rodzinno-kumoterskiego. Ze światem gospodarczo-finansowym łączą te oazy stabilizacji i dobrobytu silne więzy korupcyjne.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Zapraszań do czytania mojego bloga [LINK]

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Ratuj nas w potrzebie Minęło już wprawdzie półtora roku od śmierci Stalina, ale stalinizm nie przeszedł jeszcze do historii i miał się całkiem dobrze. Nadal pod karą więzienia nie wolno było organizować i uczestniczyć w zgromadzeniach religijnych poza miejscami kultu, czyli zabronione było manifestowanie uczuć religijnych poza murami kościołów. Dla mieszkańców Woli przywiązanych do udziału w pielgrzymkach i procesjach oznaczało to zamknięcie w getcie wyznaniowym. Uderzało w wielowiekową tradycję wolności wyznania wywodzącą się zapewne od czasu przybycia tu Krzysztoporskich, czyli od ponad pół tysiąca lat. Mocą woli politycznej reżymu miały zniknąć raz na zawsze wszystkie obrzędy kultywowane poza świątynią, w tym procesje na Boże Ciało i Matki Boskiej Zielnej a przede wszystkim pielgrzymki na Jasną Górę. To był pierwszy etap zaplanowanej walki z Kościołem, następny miał przynieść zamknięcie świątyń, ale już teraz udział w kościelnych nabożeństwach był zagrożony represjami. W rezultacie nasilającej się walki z religią władza nie tolerowała praktyk religijnych nawet u zwykłych obywateli zatrudnionych na państwowych etatach. Partia komunistyczna kontrolowała nie tylko aparat państwa, ale niemal całą gospodarkę, więc w świątyniach obok emerytów widać było głównie niepracujące kobiety, dzieci i rolników utrzymujących się wyłącznie z pracy we własnych gospodarstwach. Nic też dziwnego, ze właśnie taki był skład osobowy wolskiej pielgrzymki. Ksiądz zakończył właśnie odprawę pielgrzymów i kompania wyszła z kościoła niosąc aż do bramy krzyż z wizerunkiem konającego Chrystusa. Na pożegnanie z wnęki w fasadzie kościoła zaświergoliła sygnaturka, jak wiosenny skowronek. Za bramą zamieniono krzyż liturgiczny na zwykły, drewniany, potajemnie wykonany przez stolarza Zygmunta Stefaniaka, który często coś strugał i zbijał dla kościoła. Przed świątynią stał ksiądz i błogosławił na drogę, bo dalej z pielgrzymką pod karą więzienia iść nie miał prawa. Z podwórek wyjeżdżały wozy z brezentowymi budami i formowały się w kolumnę za tłumem, podążającym w ślad za człowiekiem, dźwigającym ten wprędce wystrugany przez stolarza krzyż. Kompania szła ulicą Wesołą potem drogą za ogrodem w kierunku Folwarku i dalej przez Wygodę, Wroników, Niechcice. Droga na Wygodę wiodła przez środek Fabryki Chemicznej, gdzie był posterunek milicji, na czas przejścia pielgrzymki zamknięty na głucho. Jak tylko wyszli z placu kościelnego z setek ust wyrwała się pieśń „Serdeczna Matko” śpiewana w marszowym tempie. Na co dzień w kościele nie robiła wielkiego wrażenia, ale śpiewana w marszu nabrała rytmu i mocy. Serdeczna Matko opiekunko ludzi, Niech cię płacz sierot do litości wzbudzi. A potem ten napisany specjalnie dla pielgrzymów refren, w którym fatalizm mieszał się z nadzieją. – Matko Częstochowska ratuj nas w potrzebie, może ostatni raz idziemy do ciebie. C.d.n.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Fundacja Oscar Wywiad z Włodzimierzem Dajczem przeprowadzony przez Ewę Pałczyńską Winek FO. Panie Włodzimierzu Pana książki to przede wszystkim historia, skąd takie upodobania? WD. Nie potrafię dać konkretnej odpowiedzi na to pytanie. To tak jakby pytał ptaka dlaczego lata, a rybę dlaczego pływa. Istotnie, można powiedzieć, że historia dominuje w moich opowieściach, ale tak naprawdę stanowi ona tło niezbędne dla wyświetlenia imperatywów religijnych i moralnych, którymi starali się kierować moi bohaterowie, emocji jakim ulegali, zagrożeń i przeciwności losu jakim musieli stawić czoła. Jak życie korygowało, a nawet łamało te zasady i wartości Osoby, które przywołuję na karty moich książek to nie fikcyjne postacie ukształtowane w wyobraźni autora tylko ludzie z krwi i kości. FO. A co Pan robi zawodowo? Niestety minęło już kilkanaście od dnia kiedy choroba wykluczyła mnie z czynnej działalności zawodowej, ale jednocześnie uwalniając od wielu obowiązków dała mi szansę na pisanie, choć wymiar czasu jaki mogę na to poświęcić jest niestety przez nią reglamentowany. Zostawiłem za sobą przetarty szlak, którym życie wiodło mnie przez harówkę w hutach szkła i na roli, a potem po kolejnych szczeblach kariery urzędniczej i biznesowej, aż do stanowisk prezesa i dyrektora .To właśnie bagaż doświadczeń z tamtych lat stanowi bazę do przemyśleń będących fundamentem mojego pisarstwa i publicystyki. FO. Czytając recenzje i książki Pana: Korzenie zła, Odłamki czasu czy Na deptaku podkreślane jest, iż nie jest to polityka, a jednak... WD. To nie jest tak. Zycie i polityka splatają się nierozerwalnie i wzajemnie na siebie wpływają. W publicystyce nie sposób ich od siebie oddzielić. Pisząc felietony staram się pokazać czytelnikowi jak wielki wpływ działania polityków mają na nasze losy każdego dnia. Podbudowuje mnie zainteresowanie tysięcy internautów wyrażane bogactwem większości przychylnych komentarzy, zamieszczanych pod moimi artykułami. Teza, którą Pani wyprowadziła z lektury moich książek, o braku z mojej strony politycznego zaangażowania jest słuszna w tym sensie, że nie jestem zwolennikiem i nie popieram żadnej opcji prezentowanej na politycznej scenie. . FO. Sporo Pan wplótł też w treści faktów biograficznych, dlaczego? WD. Zastanawiałem się co jest lepszym dla pisarza tworzywem – mądrość wyczytana w księgach czy doświadczenie życiowe wypisane często na własnej skórze i wzbogacone bliznami na psychice. Pewnie jedno i drugie. Dlatego tak często korzystałem z własnych przeżyć przy konstruowaniu akcji moich opowieści. Pisarz posługujący się fikcją literacką zrzuca własny garb na barki swoich bohaterów. Pisząc prawdziwe story musiałem dźwigać go sam. FO. W odłamkach czasu wręcz ujął Pan historię swojego rodu, z czego to wypłynęło? WD. Odłamki czasu to opowieść o dzielnych ludziach, którym przyszło zmagać się z niełatwą rzeczywistością XX wieku, rzeczywistością zaboru rosyjskiego, młodego państwa polskiego, wojny i komunistycznej władzy, którzy musieli walczyć o przetrwanie, a którzy mimo to potrafili pośród zamętu ocalić wartości i stworzyć innym szczęśliwą przestrzeń do życia. Potrzebna mi była do opisania stuletnich dziejów lokalnej społeczności jakaś konstrukcja nośna, a gdzie miałbym jej szukać jeśli nie w mojej rodzinie, której dzieje znam najlepiej.? FO. Akcje Pana książek dzieją się w małych regionalnych społecznościach, a konkretnie gdzie? WD. Z moich doświadczeń życiowych wynika, że tam bije prawdziwy puls naszego narodu. Życie, które się tam toczy jest znacznie ciekawsze niż to ze społecznych wyżyn. Szansę do takich konkluzji zyskałem poprzez liczne kontakty z politykami z pierwszych stron gazet, będące efektem mojej działalności społecznej, prowadzonej w interesie tych ludzi, którzy jakże często spotykali się z butą i arogancją władzy. Czytelnik zetknie się w moich książkach z konkretnymi ludźmi wymienionymi z imienia i nazwiska, mieszkającymi w autentycznie istniejących miejscowościach. Wszystko co umieściłem w moich książkach posiada certyfikat autentyczności: ludzie, wydarzenia i miejsca, gdzie toczy się akcja. FO. Czytając Pana książki ma się wrażenie, iż jest w nich sporo żalu, z czego to wynika? Przecież zawsze było tak i będzie, że są grupy ludzi, którzy rządzą i są ci, którymi się zarządza. Wiadomo, iż ta druga grupa zwykle nie jest zadowolona i twierdzi, iż „ona” zrobiłaby to lepiej, ale czy tak jest w istocie? WD. A jakże? Czy to dziwne, że człowiek, który tak wiele widział i przeżył nie chce i nie może pogodzić się ze smutną prawdą o triumfie patologii dominującej w sferze życia publicznego. Wcale tak nie jest, że my jesteśmy dobrzy, a oni są źli. Panujący nam prymitywny konsumpcjonizm, napędzany chciwością i zawiścią determinuje upadek moralny elit. Żal, który daje się wyczuć w moich tekstach jest reakcją na szturm po władzę przez ludzi za nic mających dobre obyczaje, zafascynowanych kultem pieniądza i sukcesem za wszelką cenę. Trudno przyjąć zadowoleniem fakt, że społeczeństwo akceptuje postępowanie tych ludzi, mimo tego, że nie przestrzegają norm etycznych w działalności publicznej, a społeczników uważają za nieszkodliwych frajerów. Na szczęście widać już też ludzi, którzy chcą zrobić coś bezinteresownie dla innych. Rodzi się nadzieja, że ich śladem pójdą inni. FO. W Korzeniach zła sam tytuł ewidentnie nam już podpowiada, iż zło, które jest w korzeniach wkrótce zmieni się w wielkie drzewo z rozłożystymi gałęźmi, które będą miały w sobie również to zło. W takim razie czy nie lepiej od razu je wyrwać? WD. Zła nie da się wykorzenić. Towarzyszy ono człowiekowi od zarania i będzie tak aż do końca świata, a nawet o jeden dzień dłużej jakby to ujął Jerzy Owsiak. Skłonność do zła jest zapisana w duszy ludzkiej, jest integralną częścią osobowości człowieka. Walka ze złem podobna jest więc do walki z wiatrakami. Niestety w tej kwestii musimy się ograniczyć do likwidacji podłoża, z którego zło wyrasta. Korzeniem wszystkiego zła jest chciwość pieniędzy – tych słów z listu świętego Pawła do Tymoteusza użyłem jako motta do mojej książki. Takich pożywek jest znacznie więcej, ale ta wydaje się być kluczowa. Najlepszym jednak antidotum na zło jest czynienie dobra. FO. Dlaczego my Polacy potrafimy tylko innych krytykować, ale tak naprawdę nie robimy nic, aby zaradzić złu? WD. Jest takie porzekadło – Polak potrafi i to jest prawda. Z tym, że potrafimy działać tylko zrywami. Na fali entuzjazmu potrafiliśmy odbudować ze zniszczeń wojennych Warszawę, a potem obalić światowy system komunistyczny. Szkoda tylko, że rzadko potrafimy wykorzystać szansę, którą sami sobie stworzyliśmy. Co gorzej bywa też, że porzucona szansa obraca się przeciw nam. Tak bywało w przeszłości. Po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem nie zadaliśmy sobie trudu, żeby ostatecznie zniszczyć Zakon, potem Sobieski uratował pod Wiedniem Habsburgów. Po latach okazało się, że po to, aby Prusy i Austria mogły dokonać rozbiorów Polski. Niestety od tamtych czasów niewiele się zmieniło. Nadal nie potrafimy wyłonić elit które potrafią patrzeć dalej niż czubek własnego nosa. FO. W sumie wiemy, iż politykom nie chodzi o nasze dobro, oczywiście są jednostki, którym na tym zależy, ale są one przytłaczane szybko przez silniejszych,. Wydaje się, iż każdemu jedynie zależy na tym, aby dostać się na intratne stanowisko, gdzie będzie się mógł dorobić. Skąd w Polakach taka mentalność? Czy naprawdę nic w nas nie zostało ze szczytnych ideałów? WD. Największą słabością elit jest brak myślenia w kategoriach interesu publicznego. Liczy się przede wszystkim interes własny. Zadziwiająca jest zdolność naszych polityków do zmiany poglądów pod kątem utrzymania się na świeczniku. Znam człowieka, który za komunizmu organizował w niedziele zebrania partyjne o czasie, kiedy w ksiądz odprawiał nabożeństwo. Chodziło oczywiście odciągnięcie ludzi od Kościoła. Kilkanaście lat później ten sam człowiek klękał przed papieżem wręczając dokument nadający mu honorowe obywatelstwo miasta i gminy. Tych szczytnych ideałów było tyle co kot napłakał, pozostałe miały miejsce głownie na kartkach eufemistycznie pisanych podręczników do nauki historii. O sile sprawczej naszych elit świadczy ponury fakt o wrobieniu nas w „polskie obozy śmierci”. Jeśli brakuje charakteru i umiejętności odnoszenia autentycznych sukcesów pozostaje walka o dostęp do koryta, która dzieje się tu i teraz, rozkwita na naszych oczach. FO. Co przygotowuje Pan następnego? WD. Pracuję nad cyklem opowiadań o przełomie lat osiemdziesiątych. Mają one pokazać życie ludzi, które toczyło się z dala od sceny zmagań opozycji demokratycznej z komunistyczną władzą. Tak naprawdę niewielu było herosów na tym placu boju. Większość z nich objawiła się dopiero po upadku totalitaryzmu. Według elit trzymających dziś władzę były to czasy heroiczne. A tak naprawdę pole walki z komuną było niezwykle wąskie, aż do czasu kiedy obóz socjalistyczny zaczął słabnąć pod ciężarem światowego wyścigu zbrojeń. Miliony ludzi w Polsce żyły jednak w miarę normalnie, skutecznie zabiegając o własne interesy w tamtej niełatwej rzeczywistości. O tych ludziach, o ich losach chciałbym opowiedzieć. FO. Czego życzyłby Pan swoim czytelnikom, którzy sięgną po Pana książki? WD. Jedna z czytelniczek tak w skrócie charakteryzowała moje książki: Anegdoty, śmiech i łzy, odłamki minionego czasu. Myślę, że to trafna ocena. Życzę więc osobom, które sięgną po moje książki interesującej lektury i dobrej zabawy okraszonej czasem chwilą smutku i zadumy.

Wola Krzysztoporska » Re: Kartki z dawnych lat
Pamięć udostępnia nam zaledwie odłamki czasu, który przeżyliśmy. Z takich właśnie odłamków, które utkwiły w pamięci Włodzimierza Dajcza i które skrupulatnie pozbierał, powstała ta książka. A jednak z tych odłamków udało się zbudować autorowi pełny obraz pewnego miejsca na przestrzeni pewnego czasu. Miejscem tym jest Wola Krzysztoporska, wieś w województwie łódzkim, a czas obejmuje XX wiek. Wola Krzysztoporska została założona przez potężny i wpływowy ród Krzysztoporskich w XVI wieku, w XIX przejął majątek Krzysztoporskich Żyd o nazwisku Szpilfogel, a po wojnie majątek ów uległ nacjonalizacji. Jednak nie jest to książka historyczna, choć wiele cennych informacji z dziejów tego miejsca i okolic można tu znaleźć, a bardzo osobisty zapis losów rodziny autora, a dokładniej – zapis tego, co z owej rodzinnej historii ostało się w jego pamięci. W ten sposób udało się odzyskać czas, który nieuchronnie tracimy. Książce przyświeca jednak jeszcze jedna myśl – że w jakiś sposób możliwe będzie odzyskanie po śmierci tego, co zatarło się bezpowrotnie w naszej pamięci. Wyrazem tej nadziei staje się sen autora, w którym na zielonej łące wychodzą mu naprzeciw zmarli rodzice, od których bije jakieś cudowne ciepło.. Odłamki czasu to bardzo osobista opowieść, to historia życia jednego człowieka wraz z tym, co stanowi jego tło, czy więcej jeszcze – jego istotę, a więc z ludźmi, którzy żyli wcześniej i jako przodkowie dali podstawę pewnemu systemowi wartości i nadali życiu określony koloryt, oraz z ludźmi współczesnymi autorowi, którzy stali się niezbywalną częścią jego losów. Jednak ta tak bardzo intymna, prywatna historia jest zarazem w jakiś sposób uniwersalna. W dzieciństwie i młodości autora, którą to część swego życia przede wszystkim wydobył, czujemy się swojsko, odnajdujemy tu nasz własny świat, bo choć miejsce i czas bywają różne, to emocje, intensywność przeżywania, relacje z najbliższymi czy choćby z kolegami i koleżankami z podwórka, magia świąt, ból po stracie tych, których kochamy, są w pewien sposób wspólne nam wszystkim. Jest więc po trosze tak, jakbyśmy czytali historię nas samych. Dzieje rodzin Dajczów i Motyków to opowieść o dzielnych ludziach, którym przyszło zmagać się z niełatwą rzeczywistością XX wieku, rzeczywistością zaboru rosyjskiego, młodego państwa polskiego, wojny i komunistycznej władzy, którzy musieli walczyć o przetrwanie, a którzy mimo to potrafili pośród zamętu ocalić wartości i stworzyć innym szczęśliwą przestrzeń do życia. Historia ta nie jest jednak smutna, przeciwnie – radosna i pełna humoru, w który również obfituje życie. Ile przecież wesołych historii zdarza się w żmudnym procesie edukacji i w czasie dorastania, zabawne może się w końcu okazać spotkanie babki autora z tak groźnymi na pozór rosyjskimi wyzwolicielami, zderzenia z groteską PRL-u czy dziecięce dramaty, kiedy młodzieńcy przepuszczają powierzone im przez rodziców pieniądze na oryginalną wolską formę hazardu. Książka odkrywa przed nami także bogactwo świata, do którego w inny sposób nie mielibyśmy wstępu, jak choćby życia i pracy w hucie szkła czy hodowców gołębi w Piotrkowie Trybunalskim. Odłamki czasu to urzekająca opowieść człowieka, który ukochał świat, w którym przyszło mu żyć, z najdrobniejszymi jego przejawami, z bogactwem typów ludzkich, książka zrodzona z tęsknoty za tym, co przeminęło, a także z wdzięczności za życie, które dane mu było przeżyć, zrodzona z prawdziwej radości istnienia. Dzięki niej po części spełnia się pragnie autora, aby „nic nie ginęło ostatecznie, tylko zostało utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości”. W książce zostały utrwalone liczne epizody z dziejów rodzin: Ałaszewskich, Ambrozików, Blaźniaków, Drobików, Famulskich, Florczyków, Gąsiorów, Jędrzejczyków, Krakowiaków, Kulików, Kuciapów, Kazubów, Lalków, Lasotów, Madejaków. Mielczarków, Milewiczów, Ogrodniczaków, Pawłowskich, Pasztów, Raczyńskich, Szczepaników, Szcześniaków, Szulców, Warzyńskich Woszczyków i wielu, wielu innych wolskich klanów. Recenzja książki Odłamki czasu napisana przez Małgorzatę Choszcz

Wola Krzysztoporska » Kartki z dawnych lat
Wieś była polem bezlitosnej eksploatacji, więc mieszkańcy Woli mieli szansę wydostać się tylko o własnych siłach za pomocą czynów społecznych i samo opodatkowania. Albin czuł w sobie moc i potrzebę mobilizowania ludzi do społecznego działania, Zatemperowanym świeżo ołówkiem wyliczył, że betonowe elementy do układania jezdni i chodników może mieć za jedna czwartą część ceny oferowanej przez państwowe wytwórnie betonów. Musi tylko budować oszczędnie tak jak budował własny dom. Nie namyślając się utworzył gromadzki zakład betoniarski pod własnym nadzorem. Tym samym wziął na siebie dodatkowy, niepłatny obowiązek zamiast siedzieć sobie w biurze jak u Pana Boga za piecem i rozkoszować się słodkim nic nierobieniem jak większość urzędników. Mógł tak się zachować, ale gdzie honor, gdzie ambicja. Potrzebował od zaraz kilkanaście tysięcy sześciokątnych, betonowych kształtek, kilka tysięcy płyt chodnikowych i setek metrów bieżących krawężników. Zakupił 50 ton cementu. Kruszywo nieodpłatnie pobierał z fabrycznej odkrywki eksploatowanej na potrzeby budowy bloków mieszkalnych dla pracowników. Plac betoniarski urządził tuż przy wyrobisku na wydzierżawionym od Marcinkowskiego placu, Jak w antycznej tragedii z jednością miejsca i czasu cała akcja toczyła się przy jednej ulicy. W tym samym miejscu i czasie wydobywano żwir, odlewano betonowe kształtki i wykładano na ulicy w zasięgu wzroku przewodniczącego wyglądającego przez okno. Widziano też często Albina obchodzącego cały ten swój dziwaczny kombinat pracujący w tempie na zapalenie płuc. Podochoconym inwestycyjnym zrywem radnym i tego było mało prosili, więc o kontynuowanie robót na drugiej, popołudniowej zmianie. Działo się. Fabryczny spychacz żłobił koryto pod nową jezdnię. Do Warszawianki doprowadzono z bloków bieżącą wodę. Zniknęła sprzed drzwi wejściowych do tego budynku studnia z kołowrotem funkcjonująca dotąd obok śmierdzącego rowu, który skrył się teraz w betonowym kolektorze zabierają ze sobą także ścieki z całej długości ulicy Kościuszki. Oddelegowany z fabryki brukarz układał na oczach ciekawskich pierwsze elementy betonowej jezdni. Fragment z książki "Odłamki czasu"

Wola Krzysztoporska » Proszę wyraź swoją opinię na temat włodarzy w naszej miejscowości.
Proszę o wypowiadanie się na temat władzy.

Sulejów » Praca domowa
Ogólnopolska firma oferuje pracę dla osób posiadających dostęp do Internetu oraz dobrą umiejętność poruszania się w nim. Praca w solidnej,prężnie rozwijającej się firmie. Umowa o pracę,przejrzyste logiczne zasady wynagradzania. Na bieżąco monitorujesz wielkość wypracowanego zysku. Godziny pracy Ty ustalasz. Zapewniamy szkolenie, stosowne narzędzia pracy i wszelką pomoc całego zespołu Jeżeli nie wiesz co zrobić z niezagospodarowanym czasem, masz stały dostęp do internetu i chcesz robić coś sensownego a przy tym zarobić zachęcam do kontaktu ze mną: Małgorzata Morawska tel: 695 041 208, [email protected]

Sulejów » Wakacje 2011
Witam Jestem z okolic Gliwic i noszę się z zamiarem wyjazdu na wakacje w wasze okolice. Byłem tu kiedyś tylko przejazdem, więc nie do końca znam te strony. Czy możecie mi poradzić gdzie spędzić urlop (gdzie nad jezioro) z dwójką małych dzieci. Poszukuję też fajnych i NIEDROGICH noclegów (nie oczekuję wygód) najlepiej w jakimś gospodarstwie agroturystycznym. Jeśli macie jakieś sprawdzone to bardzo proszę o pomoc. Biegam po necie ale trudno coś wynaleźć. Jako mieszkańcy tych terenów zapewne jesteście w stanie mi pomóc. W zamian mogę przekazać informacje o jurze Krakowsko - Częstochowskiej (okolice Częstochowy, Zawiercia) bo często tu bywam i mam sporo wiedzy o tych okolicach.Pozdrawiam

Sulejów » Internet w Sulejowie
Witam chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o dostawcach internetu w Sulejowie. Wiem ze jednym z dostawców jet SOFT z Piotrkowa. Czy ktoś jeszcze udostępnia necik radiowo?? Czy ktoś korzysta z SOFTU?! jakieś opinię ??Będę dozgonni ewdzięczny

Sulejów » Re: Festyny
Ja myślę ze tak ponieważ festyn w tym roku był do bani został skrucony o jeden dzień i do tego jeszcze głównymi gwazdami były zespoły disco polo a nie tak jak kiedyś 3 dni w pierwszy dzień rozpoczęcie-dyskoteka Dj CEbula w drugi muzyka mieszana coś dla każdego cyganie muzyka disco itp a w trzeci gwazda z wyższej półki.jednym słowem festyn żal,-Panie Gretko wróć

Sulejów » Festyny
Czy sądzicie ze poprzednie festyny na Podklarztożu były lepsze zaczym odszedł Pan Gredka??????

Sulejów » Bank
Najlepsza lokata, w którym banku?

Sulejów » Praca w okolicach Sulejowa/Podklasztorza
Witam. Poszukuję 2-3 osob do lekkiej pracy budowlanej przy renowacji budynku. Praca na 3-4 tygodnie. Praca dla osób rozumnych, a nie siłaczy. Kontakt: 513049111. Pilne